czwartek, 31 grudnia 2015

Opowieść Teresy Likon

Dzisiejsi internauci, którzy z takich czy innych przyczyn zainteresowali się osobą księdza Kaingby – na przykład jego dawni parafianie z Morawina i Siemianic, którym udzielał pierwszej komunii św. – zazwyczaj znają jego losy w wersji, którą opowiedziała Teresa Likon, emerytowana lekarka z Sopotu, a upublicznił ją Marcin Jakimowicz w “Gościu Niedzielnym” nr 25/2006 w artykule pt. Porwany za młodu. Antoni Likon, ojciec Teresy, był w dzieciństwie przyjacielem Kaingby, potem ich drogi się rozeszły, jednak za sprawą niezwykłego zbiegu okoliczności udało im się odnaleźć i spotkać w latach 60. Z tej relacji wynika, że wujostwo Antoniego Likona uratowali małego Azjatę po wyrzuceniu go z domu przez złych Rosjan (jednak, jak się miało okazać, nazwisko Ghika nic Teresie nie mówi). Bliski śmierci chłopiec został ochrzczony in articulo mortis, co przywróciło mu życie. Od tej pory: “Chłopcy razem chodzą do szkoły, uczą się czytać i pisać po rosyjsku i poznają historię carskiej Rosji. Po lekcjach biegają razem po podwórku, a wieczorem służą do Mszy w kościele w Krzemieńcu. Marzą o tym, by zostać księżmi. Nie mają przed sobą tajemnic, zostają najlepszymi przyjaciółmi”. Teresa Likon jest gorliwą katoliczką i cała jej opowieść ma dawać świadectwo temu, że Bóg i wiara czynią cuda.


Tu pora wyjaśnić, że o moim pokrewieństwie z księdzem Kaingbą i w ogóle o tym, że miał on nieślubnego syna, wiedziały tylko osoby z kręgu mojej rodziny i najbliższych znajomych oraz jego powojenni bliscy. Między innymi mój pierwszy mąż Wojtek, który podrzucił mi ten tekst, skutkiem czego postanowiłam dotrzeć do pani Likon. Uzyskałam jej numer telefonu za pośrednictwem redakcji GN, zadzwoniłam i powiedziałam, że jestem wnuczką księdza Kaingby. A ponieważ w obliczu tej rewelacji zachowała jaki taki spokój, umówiłam się z nią na spotkanie i w styczniu 2007 odwiedziłam ją w Sopocie.
Z mojej strony nie był to kontakt satysfakcjonujący. Religijna żarliwość Teresy, manifestowana niemal w każdym zdaniu, mocno mnie – kompletnie pod tym względem indyferentną – męczyła, w zasadzie łączyła nas obie tylko miłość do kotów. O Kaingbie nie miała wiele do powiedzenia poza tym, co wiązało się z jego wizytą w Sopocie, żadnych dokumentów po ojcu Antonim nie przechowała. W jej wersji miejscem, w którym rozgrywały się sceny z dzieciństwa Kaingby, był Krzemieniec Podolski (sic!); jak wiadomo, Krzemieniec leży na Wołyniu, a Podolski jest Kamieniec, więc coś musiało jej się pomylić. Jednak pewien ślad krzemieniecki pojawił się w związanych z osobą mojego Dziadka dokumentach, do których dotarłam niedawno. Wkrótce o tym wspomnę.

Przez kilka następnych lat wymieniałyśmy z Teresą telefony i kartki z okazji świąt, ale w końcu, z powodu moich zaniedbań, kontakt ustał. Niestety nie korzysta ona z Internetu, więc nie znajdzie tego bloga. Szkoda. Autorską wersję artykułu o Kaingbie pt. Niezwykłe losy. Sic fata tulere Sic erat in fatis opublikowała jeszcze w periodyku “Gazeta AMG. Miesięcznik Gdańskiej Akademii Medycznej” nr 6/2009, zamieszczając w nim zdjęcie swojego Ojca z odnalezionym przyjacielem z dzieciństwa. Wklejam je tu, nie zapytawszy jej o zgodę, ale figuruje ono również na portalu LuxPerpetua.pl. Zostało wykonane w latach 60. w Morawinie.

środa, 30 grudnia 2015

Słodki?

"Kaing-ba" to ponoć słowo, które uprowadzony malec najczęściej wypowiadał, nie mogąc się porozumieć ze swoim nowym otoczeniem. Chińskie "krzaczki" wykaligrafowane w certyfikacie z Petersburga wyglądają tak:
 Mój uczony kolega-poliglota, Artur S., wyjaśnił mi, że czyta się je "gan1ba2" (cyfry to odpowiednie tony), przy czym "gan" oznacza 'słodki', a "ba" ma różne znaczenia, np.'pochodzić', 'przerysowany', 'grubasek'. Taka interpretacja zgadzałaby się z tym, co twierdził sam Kaing-ba - że jego nazwisko oznacza 'słodziutki'. Mój Ojciec natomiast uważał, że znaczy to 'czarny', ale nie wiem, skąd mu się wzięło takie przekonanie.
Wiosną tego roku moja przyjaciółka Ewa i jej mąż wyprawili się do Chin i przywieźli mi stamtąd owe znaki wyrysowane w dużym powiększeniu na papierze ryżowym przez zawodową kaligrafkę. Oprawiłam je i powiesiłam na ścianie - prezentują się bardzo efektownie.
Znaki są tu w odwrotnej kolejności niż w certyfikacie - pewnie dlatego, że tam były zapisane od prawej do lewej strony, a współczesna kaligrafka, nastawiona na zachodnich turystów, posłużyła się zapisem od lewej do prawej. Tak myślę.
Jeśli istotnie mandżurski malec usiłował zakomunikować swoim nowym opiekunom, jak ma na imię lub jak go nazywano w rodzinnym domu, i jeśli naprawdę wołano nań "słodziutki" albo "słodki grubasek", to znaczy, że chyba był dzieckiem kochanym i uroczym. Może dlatego bezdzietne rosyjskie małżeństwo zapragnęło go zabrać ze sobą?

wtorek, 29 grudnia 2015

Kaing-Ba: nowa tożsamość

W wiżnickich opowieściach księdza Kaingby Rosjanin Bilajewicz nie jest już ciemiężycielem uprowadzonego malca, ale jego przybranym ojcem. Temu, że paroletni chłopczyk sam pobiegł za odjeżdżającym lokatorem swych rodziców, jakoś trudno dać wiarę… Podróż z Mandżurii do Rosji musiała trwać kilka dni, a nie kilka godzin; obecnie z Moskwy do Władywostoku jedzie się Transsibem cały tydzień. Ale za to dokument, o którym mowa w trzeciej relacji, zachował się do dziś i mam go u siebie. Jest to zaświadczenie w języku francuskim, wystawione przez przedstawicielstwo (ambasadę) imperium chińskiego w Petersburgu w 1909 roku, w którym stwierdza się, że osoba o nazwisku Kaing-Ba jest poddanym tego imperium i pochodzi z Mukdenu w Mandżurii.


Zastanawiałam się, w jakich okolicznościach i komu wydano ten certyfikat – teraz już wiem, że podstawą były zeznania Rosjanina, a dokument był zapewne niezbędny, by dziecku formalnie nadać nową tożsamość. We francuskim tekście pisanym na maszynie pojawiają się wykaligrafowane ręcznie dwa chińskie znaki, będące odpowiednikiem nowego nazwiska. A dlaczego Kaing-Ba – o tym w następnym wpisie.

poniedziałek, 28 grudnia 2015

Wiżnica, relacja trzecia

Następny materiał, który znalazłam dzięki kwerendzie w zasobach cyfrowych (Wielkopolska Biblioteka Cyfrowa), pochodzi z gazety “Orędownik. Ilustrowane pismo narodowe i katolickie” nr 160/1934 i jest dość obszerny. Nie został opatrzony nazwiskiem autora, ale co ciekawe, ksiądz Kaing-Ba występuje tu jako “ja” mówiące w pierwszej osobie. Przytaczam ten artykuł w całości, zachowując pisownię i osobliwy układ typograficzny:

Dziwnie układają się ludzkie losy
Porwane dziecko wieśniaka chińskiego polskim kapłanem
Ciekawe koleje wykradzionego przez Rosjanina Chińczyka

U stóp lesistych bukowińskich Karpat leży małe miasteczko Wyżnica. Można się dostać do niego z Czerniowec po czterogodzinnej jeździe koleją. W tej to miejscowości zjawił się ostatnio
nowy obywatel
i działacz, człowiek, którego kolebka stała w dalekiej Mandżurii.
            Stroma ścieżka wiedzie do rzymsko-katolickiej plebanji, stojącej obok kościoła okolonego

sędziwymi drzewami.

            Pukamy do drzwi samotnego domu. Otwiera nam młody, bardzo żywy człowiek o wybitnie mongolskiej twarzy. Czarne brwi, ciemno-żółty odcień skóry, płaski nos,

wystające kości policzkowe

i kruczo-czarne włosy…
            To proboszcz

Kaing-Ba

jedyny mieszkaniec tego samotnego domu.
            W skromnych, prostych słowach opowiada nam o tem, jakto z pod Mukdenu przybył do Europy, jakto los go wyniósł na to stanowisko, jakie piastuje. W roku 1905, w czasie

wojny japońsko-rosyjskiej

bawił w Mukdenie. Jak daleko sięgnąć mogę pamięcią – mówił ks. proboszcz – stał nasz dom daleko na przedmieściu. Ojciec mój był rolnikiem. Przez cały rok stał u nas na kwaterze

oficer rosyjski

mieszkający z żoną. Jednego dnia wyjechał on do Rosji, opuścił wraz z żoną nasz dom, udając się na odległy dworzec kolejowy. Jako trzyletnie dziecko bawiłem się wtedy

na ulicy,

gdy wtem przywołał mnie do siebie jakiś żołnierz, wziął mnie na ręce i mimo mego

oporu poniósł mnie na dworzec,

gdzie czekał juz na mnie nasz były lokator, oficer rosyjski. Zwał się on Bilajewicz… Zabrano mnie do

pociągu.

Jechaliśmy kilka godzin, aż przybyliśmy do małego miasteczka. Był to Mohylew nad Dniestrem.
            Blisko trzy lata przebywałem w domu

rosyjskiego oficera,

który był bezdzietny. Bardzo często pytałem mego opiekuna i jego żonę czy kiedykolwiek wrócę do moich rodzeństwa. Nie dawano mi nigdy żadnej odpowiedzi.
Dopiero kiedy dorosłem, dowiedziałem się o właściwym celu mego porwania. Oficer chciał mieć

chińskie dziecko

w domu jako pewnego rodzaju osobliwość, jako

egzotyk…

Rozumie pan, przecież w Europie bardzo często bogaci ludzie trzymali jako osobliwości

dzieci murzyńskie…

            O moich rodzicach i rodzeństwie do dzisiejszego dnia nie mam najmniejszej wiadomości. Prawdopodobnie uważają mnie za zaginionego albo zmarłego.
            Po trzech latach musiał oficer Bilajewicz wyruszyć

na manewry

i oddał mnie po opiekę swemu bratu inżynierowi w Kamieńcu Podolskim.
            W tym domu bywał

książę Ghika,

pochodzący z Bessarabji. Żona księcia była Polką.
            Za radą proboszcza ks. dr. Mańkowskiego, późniejszego

biskupa,

oddała mnie księżna do polskiego internatu do Krakowa. Kiedy miałem lat dziesięć,

przyjąłem chrzest katolicki

i dostałem imię Józef.
            Poza językiem polskim, który był wykładowym w szkołach, uczyłem się języka niemieckiego, francuskiego i angielskiego.

Zapomniałem zupełnie mojej ojczystej mowy.

            W Krakowie w studjum teologicznem O.O. Misjonarzy skończyłem

wydział teologiczny

i dostałem

święcenia kapłańskie.

Jestem obywatelem polskim. Kościół rzymsko-katolicki przeznaczył mnie tu na placówkę, jako proboszcza.
            Ksiądz proboszcz Kaing-Ba odsuwa szufladę biurka, wyciąga dokument, w którym poselstwo chińskie w Petersburgu, na podstawie zeznań oficera Bilajewicza stwierdza, że Kaing-Ba

pochodzi z Mukdenu

i jest dzieckiem tamtejszego wieśniaka.
            Mieszka tu w samotnym domu przy starym kościele młody ksiądz

Chińczyk,

nieznający swej rodziny, nieznający już dziś swej mowy ojczystej, w pracy duszpasterskiej

znajduje ukojenie

po stracie dalekiej ojczyzny, którą w godzinach samotnych wspomina

jako sen…




niedziela, 27 grudnia 2015

Wiżnica, relacja druga


Kolejny ślad cudzego spotkania z księdzem Kaingbą w Wiżnicy znalazłam, ku memu zdziwieniu, w katolickim tygodniku "Slovenski gospodar" (z 16 sierpnia 1933 roku), wydawanym w latach 1867-1941 w Mariborze.
Notatka nosi tytuł „Japonec – katoliški župnik v Bukovini”, a przetłumaczyła ją dla mnie Staszka Kostić, niezrównana lektorka języka serbskiego w Instytucie Filologii Słowiańskiej UAM.

Japończyk – katolicki ksiądz w Bukowinie

Na pogórzu Karpat w Bukowinie, 4 godziny jazdy pociągiem od dużego miasta Czerniowiec, znajduje się miejscowość Wyżnica. W tym miasteczku księdzem katolickim jest Japończyk, który nazywa się Kaing-Ba. Skąd ten mężczyzna wziął się jako katolicki ksiądz w tamtej okolicy? Dziwna i interesująca jest jego historia. On sam chętnie ją opowiada. Jeśli ktoś go odwiedzi w plebanii, w której sam mieszka, przybyszowi ukaże się nieduża, żwawa postać księdza o wyraźnie mongolskich rysach: czarne, żywe oczy, ciemno-rumiana karnacja, mały prosty nos i niczym węgiel czarne włosy. I ksiądz Kaing-Ba chętnie opowiada przybyszowi historię swojego życia. W roku 1905, w czasach rosyjsko-japońskiej wojny, mieszkał w Mukden, znanym mieście w Mandżurii. Jego ojciec był rolnikiem i miał dom na końcu miasta. W tym domu we wspomnianym roku mieszkał pewien rosyjski oficer ze swoją żoną. Kiedy oficer wraz z żoną wyjeżdał do Rosji, trzyletni wówczas Kaing-Ba pobiegł za nim na dworzec. Jeden z rosyjskich żołnierzy wziął go na ręce i podał wspomnianemu rosyjskiemu oficerowi. Z nim i jego żoną, która nie miała dzieci, przyjechał młody Kaing-Ba do Rosji, najpierw do Mohylewa, a potem do Kamieńca Podolskiego, gdzie zaczął się nim interesować książę Ghika z Besarabii, który miał za żonę pewną Polkę. Za pośrednictwem katolickiego księdza dr Mańkowskiego, który później został arcybiskupem, Kaing-Ba dostał się do katolickiej szkoły w Krakowie. W wieku 10 lat został ochrzczony i na imię dostał Józef. W Krakowie ukończył liceum i studia teologiczne oraz przyjął święcenia na katolickiego duchownego. Oprócz języka polskiego, nauczył się jeszcze francuskiego, angielskiego i niemieckiego. Swój język japoński całkowicie zapomniał. O swoich starszych braciach nigdy więcej nie słyszał. I tak Japończyk z Mandżurii został pasterzem katolickich dusz na Bukowinie.

sobota, 26 grudnia 2015

Wiżnica, relacja pierwsza


Zamiast w Ameryce Południowej, jak marzyło mu się w latach 20., ksiądz Kaingba w 1931 roku znalazł się w Wiżnicy (ówcześnie Vijniţa) - mieście granicznym między Polską i Rumunią, dziś leżącym w Ukrainie. Do roku 1939 był tam duszpasterzem w parafii rzymsko-katolickiej, do której należało sporo przedstawicieli bukowińskiej Polonii. O tym, co doprowadziło do tego wyjazdu, opowiem w stosownym momencie, teraz chcę zaś przytoczyć relacje osób, które miały wówczas przelotny kontakt z Dziadkiem i upamiętniły to w artykułach prasowych.
Pierwszą z takich relacji znalazłam w "Posłańcu św. Grzegorza" nr 7-8/1932 - czasopiśmie polskich Ormian, wychodzącym w latach 1927-1939. Spisał ją na podstawie własnych słów Kaingby niejaki Stanisław Donigiewicz, Polak pochodzenia ormiańskiego, uczestnik wycieczki na odpust św. Antoniego do Kut, będących największym skupiskiem Ormian w II Rzeczpospolitej.
Polskie Kuty i rumuńska Wiżnica leżały po obu stronach rzeki Czeremosz; we wrześniu 1939 roku przez most nad tą rzeką będzie biegła droga ucieczki polskiego rządu.
W relacji Donigiewicza mojemu Dziadkowi poświęcony został obszerny przypis, odnoszący się do informacji w tekście głównym, iż „[p]o sumie wyszli wszyscy na dziedziniec kościelny, gdzie pod gołem niebem wygłosił bardzo piękne kazanie ksiądz proboszcz z Wiżnicy, rodowity Japończyk”. Przypis brzmi tak (zachowuję oryginalną stylistykę, ortografię i interpunkcję):

Nazwisko księdza brzmi Józef Kaing-ba pochodzi z ojczystego miasta Mukden (Korea) jednak ojczystego języka nie zna a to z powodów niżej przytoczonych:
Podczas wojennych rozruchów rosyjsko-japońskich, stracił on ojca i matkę.
Czteroletnim sierotą zajął się rosyjski kapitan Bilaeff, który po skończonej wojnie, zabrał go do Rosji i osiadł z nim w Kamieńcu Podolskim gdzie przebywał do roku 1909.
W roku tym umiera przybrany ojciec księdza Józefa Kaing-ba, Bilaeff, chłopczykiem zajęła się miejscowa inteligencja, która wystarawszy się o bezpłatne miejsce w jednym z Zakładów wychowawczych w Krakowie, wysyła go tam do gimnazjum.
Rodzice ks. Kaing-ba byli poganinami więc i jego tak wychowywano, dopiero u przybranego ojca Bilaeffa usłyszał po raz pierwszy o wierze katolickiej i złożył wówczas w roku 1909 wyznanie wiary katolickiej, ten moment podziałał na niego do tego stopnia, że postanowił sobie po ukończeniu gimnazjum poświęcić się stanowi duchownemu – o ile mu to tylko danem będzie.
Bóg wysłuchał prośbę ks. Kaing-ba – i po szczęśliwym ukończeniu gimnazjum wstąpił na teologię, którą ukończył bardzo dobrze.
U swego przebranego [sic!] ojca Bilaeffa prócz języka rosyjskiego, wyuczył się dobrze władać językami: polskim, niemieckim, francuskim, a ostatnio i rumuńskim – co ułatwiło ks. Kaing-ba w jego studiach.
Dziś ks. Kaing-ba liczy lat 30, z tego 22 przeżył w Polsce, ostatnio pełni urząd proboszcza w parafii łacińskiej w Wyżnicy nad Czeremoszem. Ks. Kaing-ba słynie jako dobry kaznodzieja i cieszy się ogólną sympatią miejscowego społeczeństwa.
Na tem miejscu przepraszam ks. Kaing-ba za moją śmiałość, że umieszczam tych kilka słów o jego osobie, lecz poznawszy go osobiście na wymienionem odpuście tak ujął mnie ks. proboszcz, że nie mogłem się oprzeć by przy opisie tej uroczystości nie wspomnąć o nim jako o kaznodziei, który tak pięknie uświetnił tę uroczystość słowem Bożem.

piątek, 25 grudnia 2015

1905 cd.


Artykuły o tej samej lub podobnej treści ukazały się w roku 1924 jeszcze w paru innych miejscach, m.in.w "Słowie Pomorskim" nr 127 i w "Rodzinie Kaszubskiej" nr 31 (dodatek do "Gazety Kaszubskiej"). Fantazja poniosła natomiast autora tekstu zamieszczonego w "Gazecie Bydgoskiej" nr 171 donoszącego, iż: "6 lipca Konin, miasto w Kaliskiem, był żywo poruszony sensacyjną wiadomością o księdzu z chińskim warkoczykiem, który ma odprawić w tym dniu swoją pierwszą Ofiarę niekrwawą". 
W tych narracjach z 1924 roku - a zakładam, że źródłem informacji był sam Kaingba, może też Jakub Ghika - powtarza się motyw porwania oraz historyjka o złych Rosjanach i dobrych Polakach. Niespełna dekadę później, w zupełnie innych już okolicznościach i w innym miejscu, opowieść nabrała nowej wymowy i wzbogaciła się o pewne szczegóły. Ale o tym w następnym wpisie.

środa, 23 grudnia 2015

1905

Tego, co się w roku 1905 przydarzyło dziecku, które potem zostało Józefem Kaingbą, można się tylko domyślać na podstawie jego własnych opowieści, tworzonych w różnych fazach życia. Kiedy się nie wie, kim się jest, trzeba sobie zbudować jakąś narrację o swoim początku... Problem w tym, iż opowieści te się różnią, choć ich rdzeń się powtarza. Od moich Rodziców usłyszałam tylko tyle, że Dziadek został przywieziony do Kamieńca Podolskiego przez jakiegoś Rosjanina, następnie oddany na wychowanie polskiej rodzinie, która wykształciła go na księdza. Gdy widziałam się z Dziadkiem po raz ostatni, na kilka tygodni przed Jego śmiercią, zapytałam go, co pamięta z najwcześniejszego dzieciństwa. Odpowiedział, że niewiele - siostrę, która nosiła go "na barana" oraz to, że chyba przewożono go w jakimś koszu. Powiedział też, że jest bardzo wdzięczny temu Rosjaninowi, bo gdyby nie on, to nigdy nie zostałby chrześcijaninem... Tu muszę wyjaśnić, że choć Dziadek odwiedzał nas w domu, a i myśmy - Rodzice i ja - składali mu sporadycznie wizyty, nigdy nie było między nim i mną mowy o tym, jak blisko jesteśmy spokrewnieni.
Od niedawna jednak, dzięki postępom w digitalizacji różnych źródeł, natrafiam na krótsze i dłuższe artykuły o Dziadku w prasie międzywojennej. W każdym z nich przytaczany jest jakiś wariant jego historii, przez niego samego opowiedziany. W kilku następnych wpisach tego bloga będę więc je cytować. 
W lipcu 1924 roku młody ksiądz Józef Kaing-Ba (taką pisownię miało wówczas jego przybrane nazwisko) odprawił swoją pierwszą mszę. Ponieważ jego opiekun, pan Jakub Ghika, mieszkał wtedy w Koninie, prymicje odbyły się właśnie tam. "Głos Koniński" nr 28/1924 donosił:

PRYMICJE KS. JÓZEFA KAING-BA
Dnia 6 lipca r. b. odbyły się w tutejszym kościele parafialnym prymicje ks. Józefa Kaing-Ba, wychowańca pana Jakóba Ghiki, kasjera tutejszej kasy komunalnej.
Uroczystość ta nadzwyczaj zainteresowała tutejszą ludność, ponieważ ks. Kaing-Ba jest Chińczykiem, a prymicje Chińczyka odbyły się w Polsce bodaj że [sic!] pierwszy raz.
W czasie odprawienia Mszy Św. przez ks. prymicjanta asystował mu jako archidjakon ksiądz dziekan Magott. Kazanie okolicznościowe wygłosił ks. prefekt Piwnicki. Po ukończeniu Mszy Św. Ks. Kaing-Ba udzielił błogosławieństwa obecnym księżom, następnie swoim opiekunom państwu Ghikom, wreszcie wszystkim wiernym, rozdając obrazki z wizerunkami świętych.
Historia życia ks. Józefa Kaing-Ba jest bardzo ciekawa i pełna przygód, gdyż będąc małym chłopcem został porwany w czasie wojny rosyjsko-japońskiej przez żołnierzy rosyjskich, którzy przywieźli go do Mohylewa nad Dnieprem. Małego Chińczyka zabrał dla zabawy jeden z oficerów rosyjskich, który przewiózł go do Kamieńca Podolskiego i nastepnie odstąpił swemu znajomemu urzędnikowi rosyjskiemu. Mały Chińczyk tak w domu oficera jak i urzędnika był strasznie prześladowany i bity.
Zamieszkały wówczas w Kamieńcu Podolskim p. Jakób Ghika dowiedział się o znęcaniu nad biednym chłopcem, postarał się odebrać go z rąk prześladowców i ciemiężycieli i zajął się jego losem. Pan Ghika na razie chciał zwrócić chłopca rodzicom, lecz po przeprowadzeniu korespondencji na drodze dyplomatycznej dowiedział się, że rodzice jego zostali wymordowani przez rosjan [sic!]. Wtedy p. Ghika zaczął kształcić swego pupila i zaopiekował się nim jak własnym synem, nastepnie przy pomocy miejscowego proboszcza, a obecnie biskupa ks. Piotra Mańkowskiego oddał go do gimnzajum w Krakowie. Po ukończeniu gimnazjum ks. Kaing-Ba bez niczyjej namowy, ani też jakiegokolwiek wpływu, sam obrał sobie stan duchowny i wstąpił do seminarium ks. misjonarzy, gdzie otrzymał święcenia kapłańskie w czerwcu roku bieżącego.
Obecnie ks. misjonarz Kaing-Ba wyjeżdża do Ameryki południowej [sic!] w celach misyjnych, gdzie niezawodnie spotkają go nowe trudy i przygody ku chwale Boga, a zbawieniu dusz.

wtorek, 22 grudnia 2015

Chińczyk? Japończyk? Koreańczyk? Mandżur?

Ksiądz Kaingba był Azjatą, lecz jego tożsamość etniczna nigdy nie została precyzyjnie ustalona. W cudzych relacjach bywał a to Chińczykiem, a to Japończykiem, to znów Koreańczykiem. Sam siebie uważał chyba za Japończyka, ale na czym opierał to przekonanie – tego nie wiem. Ja myślę o nim jako o Mandżurze, bo stamtąd właśnie, z Mandżurii, a konkretnie z ówczesnej prowincji Mukden (dawna stolica Mandżurii, dziś Shenyang w Chinach), się wywodził. Ojcu mojemu, a jego synowi, wariant japoński też chyba najbardziej odpowiadał. W czasach, gdy Kaingba był kilkuletnim chłopczykiem, tamten obszar Azji faktycznie był tyglem etniczno-kulturowym, w dodatku toczyła się na nim sroga wojna rosyjsko-japońska, pierwszy na taką skalę konflikt zbrojny XX wieku, o dalekosiężnych dla tamtego i obecnego stulecia konsekwencjach.
Może powinnam wykonać jakiś test genetyczny? W końcu to nie wszystko jedno, czy się jest ćwierć Chinką, ćwierć Japonką czy ćwierć Mandżurką... 
Najwcześniejsze zdjęcie Dziadka, jakie posiadam, pochodzi z roku 1923 i zostało zrobione w Miechowie, gdzie znajduje się kościół parafialny (dziś bazylika) Grobu Bożego. Na tym zdjęciu uwieczniono dużą grupę młodych kleryków, wygląda to na jakąś pielgrzymkę. Dziadek nosi okularki w stylu Johna Lennona - może cierpiał wtedy na zapalenie spojówek? O ile pamiętam, do końca życia wzrok mu dopisywał.

sobota, 19 grudnia 2015

Moje drzewko genealogiczne





Wojna rosyjsko-japońska i ja

Dopiero niedawno w pełni do mnie dotarło, że gdyby na początku 1904 roku nie wybuchła wojna rosyjsko-japońska, nigdy nie przyszłabym na świat. Oczywiście każde połączenie plemnika z komórką jajową jest rezultatem jakiegoś splotu okoliczności, ale to, które dało początek egzystencji mojego Ojca, a w konsekwencji i mojej, było doprawdy szczególne. Bowiem mój Dziadek, późniejszy ksiądz Kaingba, w czasie tej wojny, jako mały chłopczyk, został zabrany z ojczystej Mandżurii przez rosyjskiego oficera nazwiskiem (prawdopodobnie) Bilajewicz lub Bilajew i wskutek tego żywot jego potoczył się zupełnie inaczej, niż powinien. Od wielu lat próbuję sama sobie opowiedzieć tę historię, ale dopiero teraz, gdy weszłam w siódmą dekadę własnego życia, uznałam, że trzeba ją upowszechnić. Blog ma być tylko narzędziem w większym przedsięwzięciu wspomnieniowo-dokumentalistycznym, które powinno zaowocować książką. I wcale nie jest powiedziane, że to Kaingba będzie jej głównym bohaterem. Tak naprawdę bowiem najbardziej pragnę utrwalić opowieść o mojej Babci, Helenie Kraskowskiej, której pod koniec lat 20. XX wieku, w Bydgoszczy, przytrafiło się mieć  romans z młodym księdzem i w dodatku Azjatą, zajść z nim w ciążę i urodzić nieślubne dziecko - Zbigniewa, mojego Ojca.