W wiżnickich opowieściach księdza Kaingby Rosjanin
Bilajewicz nie jest już ciemiężycielem uprowadzonego malca, ale jego
przybranym ojcem. Temu, że paroletni chłopczyk sam pobiegł za odjeżdżającym
lokatorem swych rodziców, jakoś trudno dać wiarę… Podróż z Mandżurii do Rosji
musiała trwać kilka dni, a nie kilka godzin; obecnie z Moskwy do Władywostoku jedzie
się Transsibem cały tydzień. Ale za to dokument, o którym mowa w trzeciej
relacji, zachował się do dziś i mam go u siebie. Jest to zaświadczenie w języku
francuskim, wystawione przez przedstawicielstwo (ambasadę) imperium chińskiego w
Petersburgu w 1909 roku, w którym stwierdza się, że osoba o nazwisku Kaing-Ba
jest poddanym tego imperium i pochodzi z Mukdenu w Mandżurii.
Zastanawiałam się, w jakich okolicznościach i komu wydano ten certyfikat – teraz już wiem, że podstawą były zeznania Rosjanina, a dokument był zapewne niezbędny, by dziecku formalnie nadać nową tożsamość. We francuskim tekście pisanym na maszynie pojawiają się wykaligrafowane ręcznie dwa chińskie znaki, będące odpowiednikiem nowego nazwiska. A dlaczego Kaing-Ba – o tym w następnym wpisie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz