Następny materiał, który znalazłam dzięki kwerendzie w zasobach cyfrowych (Wielkopolska
Biblioteka Cyfrowa), pochodzi z gazety “Orędownik. Ilustrowane pismo narodowe i
katolickie” nr 160/1934 i jest dość obszerny. Nie został opatrzony nazwiskiem
autora, ale co ciekawe, ksiądz Kaing-Ba występuje tu jako “ja” mówiące w
pierwszej osobie. Przytaczam ten artykuł w całości, zachowując pisownię i
osobliwy układ typograficzny:
Dziwnie układają się ludzkie losy
Porwane dziecko wieśniaka chińskiego polskim kapłanem
Ciekawe koleje wykradzionego przez Rosjanina Chińczyka
U
stóp lesistych bukowińskich Karpat leży małe miasteczko Wyżnica. Można się dostać
do niego z Czerniowec po czterogodzinnej jeździe koleją. W tej to miejscowości
zjawił się ostatnio
nowy obywatel
i
działacz, człowiek, którego kolebka stała w dalekiej Mandżurii.
Stroma ścieżka wiedzie do
rzymsko-katolickiej plebanji, stojącej obok kościoła okolonego
sędziwymi drzewami.
Pukamy do drzwi samotnego domu.
Otwiera nam młody, bardzo żywy człowiek o wybitnie mongolskiej twarzy. Czarne brwi,
ciemno-żółty odcień skóry, płaski nos,
wystające kości
policzkowe
i
kruczo-czarne włosy…
To proboszcz
Kaing-Ba
jedyny
mieszkaniec tego samotnego domu.
W skromnych, prostych słowach
opowiada nam o tem, jakto z pod Mukdenu przybył do Europy, jakto los go wyniósł
na to stanowisko, jakie piastuje. W roku 1905, w czasie
wojny japońsko-rosyjskiej
bawił
w Mukdenie. Jak daleko sięgnąć mogę pamięcią – mówił ks. proboszcz – stał nasz
dom daleko na przedmieściu. Ojciec mój był rolnikiem. Przez cały rok stał u nas
na kwaterze
oficer rosyjski
mieszkający
z żoną. Jednego dnia wyjechał on do Rosji, opuścił wraz z żoną nasz dom, udając
się na odległy dworzec kolejowy. Jako trzyletnie dziecko bawiłem się wtedy
na ulicy,
gdy
wtem przywołał mnie do siebie jakiś żołnierz, wziął mnie na ręce i mimo mego
oporu poniósł mnie na
dworzec,
gdzie
czekał juz na mnie nasz były lokator, oficer rosyjski. Zwał się on Bilajewicz…
Zabrano mnie do
pociągu.
Jechaliśmy
kilka godzin, aż przybyliśmy do małego miasteczka. Był to Mohylew nad Dniestrem.
Blisko trzy lata przebywałem w domu
rosyjskiego oficera,
który
był bezdzietny. Bardzo często pytałem mego opiekuna i jego żonę czy
kiedykolwiek wrócę do moich rodzeństwa. Nie dawano mi nigdy żadnej odpowiedzi.
Dopiero
kiedy dorosłem, dowiedziałem się o właściwym celu mego porwania. Oficer chciał
mieć
chińskie dziecko
w
domu jako pewnego rodzaju osobliwość, jako
egzotyk…
Rozumie
pan, przecież w Europie bardzo często bogaci ludzie trzymali jako osobliwości
dzieci murzyńskie…
O moich rodzicach i rodzeństwie do
dzisiejszego dnia nie mam najmniejszej wiadomości. Prawdopodobnie uważają mnie
za zaginionego albo zmarłego.
Po trzech latach musiał oficer
Bilajewicz wyruszyć
na manewry
i
oddał mnie po opiekę swemu bratu inżynierowi w Kamieńcu Podolskim.
W tym domu bywał
książę Ghika,
pochodzący
z Bessarabji. Żona księcia była Polką.
Za radą proboszcza ks. dr. Mańkowskiego,
późniejszego
biskupa,
oddała
mnie księżna do polskiego internatu do Krakowa. Kiedy miałem lat dziesięć,
przyjąłem chrzest
katolicki
i
dostałem imię Józef.
Poza językiem polskim, który był
wykładowym w szkołach, uczyłem się języka niemieckiego, francuskiego i
angielskiego.
Zapomniałem zupełnie
mojej ojczystej mowy.
W Krakowie w studjum teologicznem
O.O. Misjonarzy skończyłem
wydział teologiczny
i
dostałem
święcenia kapłańskie.
Jestem
obywatelem polskim. Kościół rzymsko-katolicki przeznaczył mnie tu na placówkę,
jako proboszcza.
Ksiądz proboszcz Kaing-Ba odsuwa
szufladę biurka, wyciąga dokument, w którym poselstwo chińskie w Petersburgu,
na podstawie zeznań oficera Bilajewicza stwierdza, że Kaing-Ba
pochodzi z Mukdenu
i
jest dzieckiem tamtejszego wieśniaka.
Mieszka tu w samotnym domu przy
starym kościele młody ksiądz
Chińczyk,
nieznający
swej rodziny, nieznający już dziś swej mowy ojczystej, w pracy duszpasterskiej
znajduje ukojenie
po
stracie dalekiej ojczyzny, którą w godzinach samotnych wspomina
jako sen…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz