Dzisiejsi internauci,
którzy z takich czy innych przyczyn zainteresowali się osobą księdza Kaingby –
na przykład jego dawni parafianie z Morawina i Siemianic, którym udzielał
pierwszej komunii św. – zazwyczaj znają jego losy w wersji, którą opowiedziała
Teresa Likon, emerytowana lekarka z Sopotu, a upublicznił ją Marcin Jakimowicz
w “Gościu Niedzielnym” nr 25/2006 w artykule pt. Porwany za młodu. Antoni Likon, ojciec Teresy, był w dzieciństwie
przyjacielem Kaingby, potem ich drogi się rozeszły, jednak za sprawą
niezwykłego zbiegu okoliczności udało im się odnaleźć i spotkać w latach 60. Z
tej relacji wynika, że wujostwo Antoniego Likona uratowali małego Azjatę po
wyrzuceniu go z domu przez złych Rosjan (jednak, jak się miało okazać, nazwisko Ghika nic Teresie nie mówi). Bliski śmierci chłopiec został
ochrzczony in articulo mortis, co
przywróciło mu życie. Od tej pory: “Chłopcy
razem chodzą do szkoły, uczą się czytać i pisać po rosyjsku i poznają historię
carskiej Rosji. Po lekcjach biegają razem po podwórku, a wieczorem służą do
Mszy w kościele w Krzemieńcu. Marzą o tym, by zostać księżmi. Nie mają przed
sobą tajemnic, zostają najlepszymi przyjaciółmi”. Teresa Likon jest gorliwą
katoliczką i cała jej opowieść ma dawać świadectwo temu, że Bóg i wiara czynią
cuda.
Tu pora wyjaśnić, że o
moim pokrewieństwie z księdzem Kaingbą i w ogóle o tym, że miał on nieślubnego syna, wiedziały tylko osoby z kręgu mojej
rodziny i najbliższych znajomych oraz jego powojenni bliscy. Między innymi mój pierwszy mąż Wojtek, który podrzucił mi ten tekst, skutkiem
czego postanowiłam dotrzeć do pani Likon. Uzyskałam jej numer telefonu za
pośrednictwem redakcji GN, zadzwoniłam i powiedziałam, że jestem wnuczką
księdza Kaingby. A ponieważ w obliczu tej rewelacji zachowała jaki taki spokój,
umówiłam się z nią na spotkanie i w styczniu 2007 odwiedziłam ją w Sopocie.
Z mojej strony nie był to
kontakt satysfakcjonujący. Religijna żarliwość Teresy, manifestowana niemal w
każdym zdaniu, mocno mnie – kompletnie pod tym względem indyferentną – męczyła,
w zasadzie łączyła nas obie tylko miłość do kotów. O Kaingbie nie miała wiele
do powiedzenia poza tym, co wiązało się z jego wizytą w Sopocie, żadnych
dokumentów po ojcu Antonim nie przechowała. W jej wersji miejscem, w którym
rozgrywały się sceny z dzieciństwa Kaingby, był Krzemieniec Podolski (sic!); jak wiadomo, Krzemieniec leży na
Wołyniu, a Podolski jest Kamieniec, więc coś musiało jej się pomylić. Jednak pewien ślad krzemieniecki pojawił się w związanych z osobą mojego Dziadka dokumentach, do których dotarłam niedawno. Wkrótce o tym wspomnę.
Przez kilka następnych
lat wymieniałyśmy z Teresą telefony i kartki z okazji świąt, ale w końcu, z
powodu moich zaniedbań, kontakt ustał. Niestety nie korzysta ona z Internetu,
więc nie znajdzie tego bloga. Szkoda. Autorską wersję artykułu o Kaingbie pt. Niezwykłe losy. Sic fata tulere Sic erat in
fatis opublikowała jeszcze w periodyku “Gazeta AMG. Miesięcznik Gdańskiej
Akademii Medycznej” nr 6/2009, zamieszczając w nim zdjęcie swojego Ojca z
odnalezionym przyjacielem z dzieciństwa. Wklejam je tu, nie zapytawszy jej o zgodę, ale figuruje ono również na portalu LuxPerpetua.pl. Zostało wykonane w latach 60. w Morawinie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz