czwartek, 31 grudnia 2015

Opowieść Teresy Likon

Dzisiejsi internauci, którzy z takich czy innych przyczyn zainteresowali się osobą księdza Kaingby – na przykład jego dawni parafianie z Morawina i Siemianic, którym udzielał pierwszej komunii św. – zazwyczaj znają jego losy w wersji, którą opowiedziała Teresa Likon, emerytowana lekarka z Sopotu, a upublicznił ją Marcin Jakimowicz w “Gościu Niedzielnym” nr 25/2006 w artykule pt. Porwany za młodu. Antoni Likon, ojciec Teresy, był w dzieciństwie przyjacielem Kaingby, potem ich drogi się rozeszły, jednak za sprawą niezwykłego zbiegu okoliczności udało im się odnaleźć i spotkać w latach 60. Z tej relacji wynika, że wujostwo Antoniego Likona uratowali małego Azjatę po wyrzuceniu go z domu przez złych Rosjan (jednak, jak się miało okazać, nazwisko Ghika nic Teresie nie mówi). Bliski śmierci chłopiec został ochrzczony in articulo mortis, co przywróciło mu życie. Od tej pory: “Chłopcy razem chodzą do szkoły, uczą się czytać i pisać po rosyjsku i poznają historię carskiej Rosji. Po lekcjach biegają razem po podwórku, a wieczorem służą do Mszy w kościele w Krzemieńcu. Marzą o tym, by zostać księżmi. Nie mają przed sobą tajemnic, zostają najlepszymi przyjaciółmi”. Teresa Likon jest gorliwą katoliczką i cała jej opowieść ma dawać świadectwo temu, że Bóg i wiara czynią cuda.


Tu pora wyjaśnić, że o moim pokrewieństwie z księdzem Kaingbą i w ogóle o tym, że miał on nieślubnego syna, wiedziały tylko osoby z kręgu mojej rodziny i najbliższych znajomych oraz jego powojenni bliscy. Między innymi mój pierwszy mąż Wojtek, który podrzucił mi ten tekst, skutkiem czego postanowiłam dotrzeć do pani Likon. Uzyskałam jej numer telefonu za pośrednictwem redakcji GN, zadzwoniłam i powiedziałam, że jestem wnuczką księdza Kaingby. A ponieważ w obliczu tej rewelacji zachowała jaki taki spokój, umówiłam się z nią na spotkanie i w styczniu 2007 odwiedziłam ją w Sopocie.
Z mojej strony nie był to kontakt satysfakcjonujący. Religijna żarliwość Teresy, manifestowana niemal w każdym zdaniu, mocno mnie – kompletnie pod tym względem indyferentną – męczyła, w zasadzie łączyła nas obie tylko miłość do kotów. O Kaingbie nie miała wiele do powiedzenia poza tym, co wiązało się z jego wizytą w Sopocie, żadnych dokumentów po ojcu Antonim nie przechowała. W jej wersji miejscem, w którym rozgrywały się sceny z dzieciństwa Kaingby, był Krzemieniec Podolski (sic!); jak wiadomo, Krzemieniec leży na Wołyniu, a Podolski jest Kamieniec, więc coś musiało jej się pomylić. Jednak pewien ślad krzemieniecki pojawił się w związanych z osobą mojego Dziadka dokumentach, do których dotarłam niedawno. Wkrótce o tym wspomnę.

Przez kilka następnych lat wymieniałyśmy z Teresą telefony i kartki z okazji świąt, ale w końcu, z powodu moich zaniedbań, kontakt ustał. Niestety nie korzysta ona z Internetu, więc nie znajdzie tego bloga. Szkoda. Autorską wersję artykułu o Kaingbie pt. Niezwykłe losy. Sic fata tulere Sic erat in fatis opublikowała jeszcze w periodyku “Gazeta AMG. Miesięcznik Gdańskiej Akademii Medycznej” nr 6/2009, zamieszczając w nim zdjęcie swojego Ojca z odnalezionym przyjacielem z dzieciństwa. Wklejam je tu, nie zapytawszy jej o zgodę, ale figuruje ono również na portalu LuxPerpetua.pl. Zostało wykonane w latach 60. w Morawinie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz