sobota, 27 lutego 2016

Morawin 1954. Jamnik Czaruś



Spokojne życie, jakie toczyło się w Morawinie, ilustrują zdjęcia zawarte w kolejnym albumie fotograficznym, którego okładkę z widokiem plebanii tu reprodukuję. Jest on oprawiony w szare płótno, a obrazek namalował chyba sam ksiądz Kaingba, bo któżby inny? Stylistycznie nawiązuje ten obrazek do twórczości Bronisławy Rychter-Janowskiej (1868-1954), popularnej w epoce Młodej Polski i w międzywojniu "malarki dworków", w młodości zaręczonej z Ludwikiem Solskim.
Na zdjęciach z tego albumu nie ma, rzecz jasna, Heli, jest za to sporo ujęć z Dziadkiem - na jednym został uchwycony w momencie, gdy fotografował ze statywu dwie inne osoby. 
Oba albumy mają sporo cech wspólnych. Na przykład ustawienia postaci i sceneria, w jakiej są fotografowane. Prawie zawsze są to scenki ogrodowo-spacerowe, towarzyskie, leżakowo-wypoczynkowe. Na kilku zdjęciach pojawia się ta sama para małżeńska, która tyle razy towarzyszyła Helenie w Wiżnicy - tu widać po nich upływ lat (choć wciąż dobrze się trzymają), a pozuje z nimi mój Dziadek. Ogrody były dla niego czymś bardzo ważnym, chętnie zajmował się pielęgnowaniem roślin, a z kwiatów najbardziej lubił hodować róże. Moje ostatnie z Nim spotkanie też było wśród róż...

Ale najbardziej obfotografowany jest w tym albumie gładkowłosy jamnik Czaruś - pupil Dziadka i pani Łepkowskiej. Noszony na rękach, trzymany na kolanach, tulony. Włazi do wiklinowego koszyka, rozsiada się na elegancko nakrytym do posiłku stole, staje słupka niczym piesek preriowy czy surykatka i - jak to jamnik - doskonale wie, że w zasadzie wszystko mu wolno. Ponoć tych jamników w życiu Dziadka było kilka i wszystkie nosiły to samo imię. 
Ja też miałam w życiu dwa jamniki, ale szorstkowłose. I też było im wszystko wolno.

W związku z tym zdjęciem chciałabym natomiast zwrócić uwagę na inny szczegół - buty księdza Kaingby. Rzuca się w oczy, że są o parę rozmiarów na niego za duże, widocznie nie miał wtedy innych. Podobno nosił obuwie w rozmiarze 36. Jeden z braci pani Łepkowskiej, który po wojnie nie wrócił do Polski i zamieszkał na stałe w Anglii, przysyłał mu czasem trzewiki, które na niego pasowały.

czwartek, 25 lutego 2016

Morawin. Portret Dziadka

Pierwszą powojenną parafią ks. Kaingby był Morawin - wieś położona ok. 20 km na północny wschód od Kalisza. Trafił tam, jak się zdaje, za sprawą koligacji pani Janiny, której rodzina miała przed wojną w okolicy majątek, i od roku 1945 do 1961 pełnił funkcję administratora. Administrator właściwie niczym się nie różni od proboszcza, tyle że jest wyznaczany przez biskupa diecezji w sytuacji, gdy w danej parafii pojawi się wakans lub gdy wcześniej mianowany proboszcz nie jest w stanie wypełniać swoich obowiązków. 

Z tego okresu (rok 1948) pochodzi wykonany węglem portret mojego Dziadka, który 40 lat później, po jego śmierci, zabrał - jako jedyną pamiątkę spośród jego osobistych rzeczy - mój Ojciec. Teraz, na nowo oprawiony, wisi u mnie, przyciągając uwagę moich gości. Kiedyś, gdy żyła jeszcze moja Mama i odwiedzali nasz dom księża po kolędzie, jeden z nich spytał, kim jest ów ksiądz. - To mój dziadek - powiedziałam spokojnie i na tym się nasza rozmowa skończyła...
Niestety nie potrafię odcyfrować nazwiska artysty, który ów portret wykonał i opatrzył dedykacją: 

DROGIEMU KS. JÓZEFOWI KAING-BA Z WYRAZAMI GŁĘBOKIEGO SZACUNKU

wtorek, 23 lutego 2016

Wojenne przypadki ks. Kaingby: fikcje i fakty. Pani Janina.

W narracji Teresy Likon opublikowanej w "Gościu Niedzielnym" (zob. post z dnia 31 stycznia 2015) pojawia się m.in. taki fragment:
Wybucha wojna. Gdy w czasie jednego z kazań młodziutki ksiądz wspomina o Polsce, do jego domu wpadają gestapowcy. I choć Japonia, jako państwo Osi, jest sprzymierzeńcem Niemiec, ksiądz zostaje aresztowany jako szpieg międzynarodowy. I tak skończyło się szczęśliwie: gestapo nie wpadło na trop kryjówki mieszczącej się za jego piecem. Ocalały radio i broń pozostałe po klęsce wrześniowej. Ksiądz Józef trafia do więzień w Kozienicach, Pionkach i Radomiu. Wychodzi na wolność i ucieka do Warszawy. Dorabia jako zegarmistrz. W czasie Powstania Warszawskiego dom, w którym mieszka, zostaje doszczętnie zrujnowany. Po kilku dniach spod zgliszcz wychodzi jeden człowiek: Józef Kaing-Ba. Na rękach niesie ranną kobietę. Janina Łepkowska zawdzięcza mu ocalenie.
Na temat aresztowania ks. Kaingby przez gestapo i jego pobytu w niemieckich więzieniach wiem niewiele. W miesiącach poprzedzających wybuch wojny sprawował on funkcję kapelana w szpitalu miejskim w Kozienicach, o czym doniósł mi pan Krzysztof Zając, przesyłając również zdjęcie Kaingby z personelem tej placówki.

Aresztowanie Dziadka nastąpiło najpewniej pod koniec września 1939 roku, a zwolnienie - z niemieckiego więzienia w Radomiu, dokąd trafił po wielomiesięcznym pobycie w areszcie kozienieckim i w obozie pracy w Pionkach - jesienią roku następnego, co potwierdza przesłany mi z radomskiego archiwum arkusz więźnia.
Istotna informacja zawarta w opowieści Teresy dotyczy natomiast spotkania Dziadka z panią Janiną Łepkowską. Od osób z jej rodziny usłyszałam taką wersję, że dom na Saskiej Kępie, w którego piwnicy schronili się oni wraz z innymi mieszkańcami w czasie powstania, został istotnie zniszczony, a piwnica zasypana. Szczęśliwym trafem ks. Kaingba przebywał w tym czasie na zewnątrz i mógł sprowadzić pomoc. Po odkopaniu gruzów okazało się, że przeżyła tylko ranna pani Janina.
Od tej pory aż do śmierci mojego Dziadka byli już zawsze razem. O pani Janinie wiem niewiele, ale mam nadzieję pozyskać więcej szczegółowych informacji, gdyż jej miejsce w biografii Józefa Kaingby jest bardzo ważne. Szlachetnie urodzona, blisko skoligacona z wielkopolską rodziną Śmigielskich, przez kilkadziesiąt powojennych lat u boku ks. Kaingby pełniła rolę gospodyni, otaczając go troskliwą opieką. Ich związek nie miał w sobie nic z romansu, był za to głęboką przyjaźnią dwojga ludzi połączonych wspólnotą trudnych doświadczeń i codziennej egzystencji.
U mnie w domu mówiło się o pani Łepkowskiej per "Pani", a do mojego Ojca i do mnie odnosiła się ona bardzo życzliwie. Dla jej rodziny mój Dziadek był "wujciem Józiem". Z wojennej zawieruchy ksiądz Kaingba wyłania się więc już jako ktoś zupełnie inny od romantycznego, pełnego fantazji kochanka mojej babci Heli - stateczny duszpasterz, proboszcz w małych wielkopolskich parafiach, oryginalny z wyglądu (mawiano o nim np. "Chińczyk z Siemianic"), ale swojski w obejściu i przez to ogromnie lubiany.

sobota, 20 lutego 2016

Klub Chiński w Warszawie

To jest zaświadczenie wystawione na firmowym papierze Klubu Chińskiego w Warszawie z datą 30 kwietnia 1942 roku, w którym stwierdza się, iż pan Yang King Ba, z zawodu prawnik, jest członkiem rzeczonego Klubu, od wielu lat zamieszkałym w Warszawie i osobiście znanym podpisanemu niżej przewodniczącemu Kolonii Chińskiej w Warszawie, panu Yan Ku Bom.
Nadto dokument ów zawiera także informację, że wszystkie osobiste dokumenty pana Yang King Ba uległy zniszczeniu wskutek wybuchu wojny i obecnie stara się on o uzyskanie nowego paszportu w Ambasadzie Chin, a niniejsze zaświadczenie ma mu służyć jako tymczasowy dowód osobisty (Personalausweis).
Nie trzeba wiele przenikliwości, by się domyśleć, że dokument został spreparowany na potrzeby egzystencji księdza Kaingby w okupowanej przez Niemców Warszawie. Okazał się skuteczny, bo Dziadek okupację przeżył. Pozostaje pytanie, cóż to takiego ów Chinesischer Klub in Warschau, zlokalizowany na ulicy Fabrycznej 30/7 i dysponujący telefonem o numerze 71220. Papier, na którym napisano zaświadczenie, oraz pieczęć, którą jest ono opatrzone, wyglądają dość wiarygodnie, w przeciwieństwie do podpisu pana Yan Ku Bom, noszącego ślady odręcznej improwizacji; być może ekspertyza grafologiczna wykazałaby, iż jest to pismo samego Kaingby... Mój kolega Artur S., którego w takich wypadkach proszę o doraźną konsultację, zasugerował, że graficzny symbol słońca w czarnej obwódce widniejący w nagłówku to godło Mandzukuo - marionetkowego państwa utworzonego w roku 1932 przez Japonię na okupowanych przez nią terenach Mandżurii (w północno-wschodnich Chinach).
Nie tracę wiary, że prędzej czy później wyjaśnię tę zagadkę.

środa, 17 lutego 2016

Polscy księża pod niemiecką okupacją

Tak więc w roku 1939 Hela znalazła się w Wartegau, a ks. Kaingba w Generalnej Guberni. Nie wiem, dlaczego po wyjeździe z Wiżnicy udał się do Warszawy - może ze względu na Ludwika Solskiego, z którym chyba naprawdę czuł się blisko związany? Na pewno przez całą okupację ukrywał swoje kapłaństwo. Polscy księża byli narażeni na ciężkie represje ze strony Niemców, wielu zginęło w obozach koncentracyjnych, szczególnie dotkliwie prześladowano ich w Kraju Warty. Istnieje na ten temat bogata literatura przedmiotu (zob. np. tom Z dziejów Kościoła katolickiego w Wielkopolsce i na Pomorzu Zachodnim, pod red. S. Jankowiaka i J. Miłosza, Poznań 2004), nie będę się więc o tym szerzej tutaj rozpisywać.
Na tym zdjęciu ze zbiorów bydgoskiej Delegatury IPN stoją księża aresztowani przez hitlerowców jako zakładnicy. Wg dr. Janusza Kutty, bydgoskiego historyka, w pierwszym rzędzie są na pewno dwaj duchowni ze Zgromadzenia Misjonarzy św. Wincentego a Paulo, ks. Stanisław Wiorek CM i Jan Wagner CM. Pierwszy z nich został rozstrzelany na bydgoskim Starym Rynku 9 września 1939 roku. Jego proces beatyfikacyjny rozpoczął się w roku 2003.
Wybór przez Kaingbę Warszawy jako miejsca pobytu na czas wojny był więc ze wszech miar rozsądny. Ponoć - tak mówił mi Ojciec, a potwierdzają to inne osoby - zarabiał on wówczas na życie między innymi naprawianiem zegarków, do czego miał szczególne uzdolnienia. Sama pamiętam, że kiedykolwiek w domu zepsuł się jakiś czasomierz (zwłaszcza ręczny), odkładało się go do zawiezienia przy najbliższej okazji Wujkowi (jak już wspominałam, tak mówiłam do Niego i o Nim).
Z roku 1942 pochodzi jedyny zachowany u mnie dokument odnoszący się do okupacyjnych losów Dziadka, który wszakże więcej gmatwa niż wyjaśnia. O nim w następnym wpisie tego bloga.

poniedziałek, 15 lutego 2016

1939: koniec huculskiej idylli

Wspólne życie Heli i ks. Józefa Kaingby skończyło się w roku 1939. Nie wiem, kiedy mój Dziadek definitywnie opuścił rzymsko-katolicką parafię św. Apostołów Piotra i Pawła w miasteczku nad brzegiem Czeremoszu. Dokument wystawiony przez biskupa Jass (zob. post z 21 stycznia br.) wskazywałby na jesień 1938 roku, z tego okresu pochodzą też ostatnie datowane zdjęcia z albumu Heli. Jednak wg relacji samego Kaingby - przekazanej mi przez osobę, która pozostawała z nim w bliskim kontakcie w czasach PRL, a w ostatnich latach jego życia mieszkała z nim pod jednym dachem - latem 1939 roku przyjechał on do Warszawy i tu zastał go wybuch wojny. Być może uda mi się jeszcze ustalić te okoliczności na podstawie źródeł zachowanych w kościelnych archiwach. Na razie jednak w moich próbach rekonstrukcji biografii Dziadka lata 1939-45 stanowią lukę - o tym, co na ten temat mi wiadomo lub czego się domyślam, napiszę w następnych postach.
Hela spędziła okupację w Poznaniu. Spośród kobiet, które opiekowały się jej synem Zbyszkiem, Truda zamieszkała osobno (choć w sąsiedztwie) i zajmowała się własnym dzieckiem, niezbyt dobrze sobie zresztą z tym radząc, zaś Anastazja zmarła w roku 1942. W mieszkaniu na Dębcu zostali więc we troje - Klara, Hela i mój Ojciec, do którego właśnie docierało, że osoba, którą uważał za swą rodzicielkę, była jego babką, a ta, do której odnosił się jak do siostry, to w istocie jego matka. Czy dociekał wówczas, kto jest jego ojcem - tego nie wiem. Podobno wpadła mu przypadkiem w ręce niemiecka książka meldunkowa ze spisem lokatorów domu na Dębcu i tam wyczytał, że jest synem Heleny, a nie Anastazji, ale tę historię znam nie od niego, lecz od - żyjącej jeszcze - jego bliskiej krewnej i rówieśnicy.
Mój Ojciec nigdy nie zwracał się do swojej matki, a mojej Babci, inaczej jak po imieniu. Pewnego razu, gdy wakacyjną porą popijaliśmy wespół jakiś dobry alkohol, zapytałam go, kiedy właściwie ustalił z Helą, kim ona dla niego jest. - Wiesz - odpowiedział - chyba nigdyśmy o tym konkretnie nie rozmawiali, jakoś tak samo z siebie stało się to oczywiste.
Nie wiem, z jakiej okazji zrobiono tę retuszowaną fotografię, do której razem pozowali, ale na pewno było to w okresie okupacji, a mój Ojciec ma na niej jakieś 10-11 lat.



czwartek, 4 lutego 2016

Fragmenty sztambucha







Bydgoszcz 1928

Na zdjęciu Heleny wykonanym w mieszkaniu Anastazji Kraskowskiej i jej córek (ul. Senatorska 9) w prawym dolnym rogu widać daty roczne 1926-1928 i monogram JK, powtórzony w prawym dolnym rogu kartki w wersji z koroną. Odręczne pismo imituje druk.











Vijniţa 11/IX [1]937, g. 21

"Gdyby się złamać, gdyby zwątpić skrycie,
Nie byłoby wiosny, ni słonecznych dróg -
Więc wierzę w Ciebie - Kochana - jak w życie,
Które mi zabrać może tylko Bóg..."

Pod datą dopisek:
"I zabrał dnia 19.III.65 odeszła na wieki Hela"

We wpisach Józefa powraca skojarzenie miłości boskiej i ziemskiej, jakby w ten sposób szukał on argumentów mających uprawomocnić związek z Helą. Jedna z kart zawiera takie zdanie: "Bóg jest wszechmiłością. Kto kocha ludzi, ten spełnia najwyższe Jego przykazanie".

[Zazwyczaj w sztambuchach karty nie były zapełniane kolejno. Ta rozpoczyna sztambuch Heli, choć datowana jest dopiero na 1937 rok.]




Romania, październik 1931

Między kartkami sztambucha zachowała się zasuszona szarotka. Motyw rycerza-obrońcy i jego damy powtarza się we wpisach Józefa kilkakrotnie.

Tu również dopisek późniejszy:
"+19.III.65 skończyło się wszystko"

środa, 3 lutego 2016

Sztambuch Babci Heli

W maju i czerwcu 2015 roku w gmachu poznańskiej Biblioteki Uniwersyteckiej można było oglądać wystawę pt. Pozostań w mej pamięci. Sztambuchy - trwalniki - pamiętniki. W związku z pewną pracą naukową prowadziłam tam wówczas kwerendę czasopiśmienniczą, a że wystawa sąsiadowała z czytelnią, obejrzałam ją sobie skrupulatnie. Nabyłam też zestaw pocztówek z wybranymi stronicami owych libri amicorum - ksiąg przyjaźni. Pierwotnie stanowiły one element kultury studentów, którzy gromadzili w nich wpisy i rysunki swoich uniwersyteckich kolegów jako pamiątkę spędzonych razem lat. W wieku XIX stawały się coraz bardziej popularne wśród pensjonarek i młodych kobiet, które kolekcjonowały wpisy swoich przyjaciółek, adoratorów, krewnych. 
W mojej rodzinie sztambuchy posiadały już tylko kobiety - moja Babcia, moja Mama i wreszcie ja. Babciny, rozpoczęty, gdy miała lat 18, przechował ślady jej związku z Józefem Kaingbą aż do końca lat 30., sztambuch Mamy zawiera pamiątki z czasów szkolnych i harcerskich, a mój (prezent od Babci) w zasadzie przetrwał tylko szkołę podstawową - potem z niego wyrosłam. 
W sztambuchu Heli jest wiele wpisów autorstwa Dziadka - zaczynają się jeszcze w Bydgoszczy, we wczesnej fazie romansu, a potem są już datowane w Wiżnicy, ostatni pochodzi bodaj z 1938 roku. Nie, ostatni jest z roku 1965 i dodany został po śmierci Heli...
Wpisy są dwujęzyczne - niektóre po polsku, inne po niemiecku. Wspominałam wcześniej, że w rodzinie Anastazji Kraskowskiej używało się obu języków, Klara jako najstarsza z sióstr zaczęła naukę jeszcze w szkole pruskiej i do końca życia lepiej jej się liczyło po niemiecku (a była księgową). Niemiecki był też "sekretnym" językiem Heli i Klary - przełączały się nań, ilekroć chciały zataić przede mną treść swoich rozmów. 
Zawartość wpisów to amatorskie wiersze miłosne autorstwa Dziadka (literacko słabiutkie, niestety, ale tchnące szczerością), cudze utwory, sentencje i cytaty, wreszcie pojedyncze, zwyczajne zdania wyrażające różne emocje - miłość, tęsknotę, rozterkę. Z niektórych wynika, że były umieszczane w sztambuchu pod nieobecność Heli, co oznacza, że nie zabierała go ona ze sobą, gdy wyjeżdżała z Wiżnicy do Poznania. 
Kustoszką pamiątek po Heli i Józefie była ciotka Klara, po jej śmierci w roku 1989 trafiły one do moich Rodziców, a teraz ja się nimi zajmuję. Następny post - po którym nastąpi przerwa w prowadzeniu tego bloga do połowy lutego - będzie zawierał wybrane faksymilia ze sztambucha Heleny.

wtorek, 2 lutego 2016

Musia i Mandziuk

Jak to u zakochanych bywa, Hela i Józef mieli swoje czułe przezwiska: ona była Musią, on Mandziukiem. Skąd to wiem? Otóż ze sztambucha mojej Babci, który stanie się tematem następnych wpisów. Zanim jednak go otworzymy, pokażę jeszcze pozostałe zdjęcia z Wiżnicy, na których są oni oboje. Każda z tych fotografii jest w jakiś szczególny sposób wyjątkowa.





To jest jedno jedyne zdjęcie spośród zachowanych w moim archiwum, na którym widać TYLKO Helę i Józefa. Albo inne tego rodzaju ujęcia zostały z albumu usunięte (są w nim puste miejsca z resztkami kleju), albo kochankowie dawali się fotografować tylko w grupie i tylko w sytuacjach nie sugerujących żadnej między nimi intymności. Tu jest inaczej - symetria sylwetek, stykające się dłonie, poważne spojrzenia wprost w obiektyw aparatu wskazują, że ta kobieta i ten mężczyzna są parą.











Panie na leżakach, panowie w swobodnych pozach stojących - scenka niczym z jakiegoś wiśniowego sadu, ot wiejska kanikuła. Tej letniej aurze poddał się nawet czarno-biały kot, który zaległ w trawie w stosownej odległości od ludzi (w powiększeniu widać go wyraźniej). Moje oko kociary wypatrzyło go natychmiast.








A na odwrocie tej fotografii z górskiej wycieczki mój Dziadek napisał:
Venusy i ich pan-władca dobrotliwy
Droga Mleczna
1934









poniedziałek, 1 lutego 2016

Szum Czeremoszu

Wczorajszą niedzielę spędziłam między innymi na oglądaniu filmów o Wiżnicy na You Tubie - tych kręconych amatorsko, np. podczas wypraw wakacyjnych, i tych, które miały swoją emisję w telewizji (ukraińskiej, rzecz jasna). Zachęciły mnie one do pokazania jednak w tym blogu kilku zdjęć z albumu Heli, zwłaszcza że przecież Huculszczyzna, Bukowina, Czeremosz - to są nazwy, które w polskim imaginarium mają swoją nostalgiczną tradycję. Biesiadna pieśń o czerwonym pasie i Hucule, który z dala od swej połoniny ginie z tęsknoty - to plebejski ślad tej tradycji. A ślad literacki to proza Stanisława Vincenza. Z Wiżnicy do Słobody Rungurskiej, gdzie pisarz się urodził, jest raptem jakies 50 km.




Orzeźwiająca kąpiel w górskim strumieniu. Takich zdjęć jest w moim albumie kilkanaście, na wszystkich widać Helę i parę małżeńską w średnim wieku, która występuje także na różnych innych fotografiach.









Idylliczna letnia scena na łące czy raczej pastwisku. Również takich ujęć mam w swym zbiorze kilka, a moją uwagę zwróciła szczególnie bosonoga pasterka w półkożuszku. Ciekawe, czy znalazła się w kadrze przypadkiem, czy też poproszono ją, by tam stanęła i dodała w ten sposób (razem z krowami i stogami siana w tle) lokalnego kolorytu obrazkowi.





Spławianie drewna Czeremoszem. To bardzo efektowny widok, który i dziś można oglądać na wielu rzekach.
Tu Hela znów z tą samą parą małżeńską.










A to zdjęcie w oryginale jest niewiele większe od pocztowego znaczka, ale - rzecz zupełnie wyjątkowa - widać na nim Józefa Kaingbę i Helę w towarzystwie ich wiżnickich przyjaciół. Najwyraźniej zostało zrobione znienacka, Józef wyciąga na nim prawą rękę jakby chciał powstrzymać fotografa czy fotografkę, Hela nie jest świadoma, że ktoś ją w tej chwili uwiecznia, w związku z czym nie zdążyła się stosownie upozować.