czwartek, 10 marca 2016

Józef Kaingba w mojej pamięci

To ostatni post i ostatnie zdjęcie tego bloga - w tej formie nie mam już nic więcej do dodania. Zdjęcie wykonał mój mąż, Lech Dymarski, w maju lub czerwcu 1988 roku. Wyjeżdżałam wtedy na trzy lata do Szwecji, aby objąć stanowisko lektorki języka polskiego na uniwersytetach w Uppsali i w Sztokholmie. Poszłam się pożegnać z Dziadkiem, mając poczucie, że być może będzie to moje ostatnie z nim spotkanie. I rzeczywiście było. Emerytowany ksiądz Kaingba od 1979 roku mieszkał razem z panią Łepkowską na poznańskim Junikowie, mając status rezydenta w tamtejszej parafii św. Jadwigi Śląskiej. Zajmowali dwa pokoje w domu przy ulicy Łubinowej należącym do rodziny pani Janiny. Przedtem, w latach 1961-1979, był proboszczem w Siemianicach koło Kępna i tamtejsi parafianie dobrze go pamiętają lub znają go z opowiadań. Zmarł 29 września 1988 roku.
W mojej pamięci zapisało się parę szczegółów związanych z Jego osobą. Na przykład zaskakująco mocny uścisk (przy tak drobnej posturze), którym mnie obejmował, gdyśmy się witali i żegnali. Albo sposób mówienia; choć polszczyzna była Dziadka mową ojczystą, to jego aparat głosowy jakby do końca się do niej nie przystosował, co przejawiało się w osobliwym zmiękczaniu przezeń niektórych spółgłosek (jako polonistka powinnam pewnie w tym miejscu użyć terminu palatalizacja...). Kiedy odwiedzał nas podczas świąt Bożego Narodzenia, moja Mama specjalnie dla niego odkładała solone śledzie, takie "prosto z beczki", bez żadnych dodatków - mnie się w tej postaci wydawały niejadalne. Znałam Go tylko "od święta" - na przykład razem z Helą byli w Wałbrzychu z okazji mojej pierwszej Komunii. Podarował mi wtedy złoty owalny medalionik z Matką Boską Ostrobramską. Nigdy nie udało mi się z Nim porozmawiać o naszym pokrewieństwie i to, że teraz mogę o Nim mówić i pisać "mój Dziadek", jest dla mnie pewną rekompensatą.
Bardzo dziękuję wszystkim, którzy towarzyszyli mi podczas powstawania tego bloga. Zamykając go, nie kończę oczywiście mojej rodzinnej opowieści. Przybierze ona teraz inną, może bardziej osobistą formę, więcej uwagi będę mogła też poświęcić istotnym kontekstom historycznym. Gdy powstanie w całości i zostanie opublikowana - wrócę na chwilę do tego bloga i o tym zawiadomię.

sobota, 5 marca 2016

Hela i ja

Niewiele już mi pozostało do napisania w tym blogu. Gdy w roku 1965 Hela nagle zmarła na zawał serca, byłam piątoklasistką i bardzo odczułam tę stratę. Spędzałam z nią oraz z Klarą mnóstwo czasu, ale Klara była tylko niespecjalnie atrakcyjnym dodatkiem do naszych wspólnych zabaw. 
Zawsze myślałam, że z nich dwóch to Hela była tą słabszą i zdominowaną. Ciotka Klara pracowała, miała własne środowisko zawodowe, a Hela była kimś w rodzaju house wife. Ale ze wspomnień osób, które je znały, wynika, że było wręcz przeciwnie - to Klara pozostawała emocjonalnie uzależniona od Heli, życiowo niezaradna i w pewnym sensie po jej śmierci owdowiała. Ich życie towarzyskie toczyło się w kręgu osób dość nielicznych, ale bardzo sobie bliskich. Ja latem wyjeżdżałam z nimi na miesiąc na wakacje, najczęściej nad morze - dzięki temu moi Rodzice mieli urlop tylko dla siebie - a w ciągu roku posyłano mnie do nich raz po raz na parę dni. Czasem spotykałam u nich Wujka Kaingbę, który wskutek tego stał się dla mnie postacią najzupełniej swojską i oczywistą. W ogóle nie dostrzegałam jego inności, wiedziałam za to, że zawsze będzie miał dla mnie jakiś upominek. Hela i Klara odkładały dla niego przeczytane numery "Przekroju", które albo odbierał osobiście, albo robiło się z nich paczkę i wysyłało pocztą, zwykle z jakimiś drobiazgami, np. ciepłą bielizną. 
Swoim zwyczajem Hela założyła dla mnie album fotograficzny i pilnie dokumentowała moje dzieciństwo, za co jestem jej bardzo wdzięczna. Na tym zdjęciu widać, że nie odziedziczyłam po niej talentu do pozowania - wprawdzie włożyła sporo wysiłku, by wyszło efektownie (zasłona w modernistyczny wzór, pęk forsycji, rączka przytrzymująca rąbek spódniczki), ale i tak wyglądam jak sierotka...



wtorek, 1 marca 2016

A tymczasem w Poznaniu...

Podczas wojny Helena i Józef stracili ze sobą kontakt i nie wiem, kiedy go odzyskali, ale w latach powojennych ich relacja przybrała zupełnie inny charakter, powiedziałabym, że rodzinno-przyjacielski. Dziadek w miarę swoich skromnych możliwości dokładał się do kosztów kształcenia mojego Ojca, który tymczasem skończył szkołę średnią, zdał maturę i rozpoczął studia medyczne na Uniwersytecie Poznańskim (uczelnia dopiero w 1955 roku zmieniła nazwę na Uniwersytet im. Adama Mickiewicza).


Zajęcia odbywał Ojciec w tym samym gmachu Collegium Maius (pierwotnie zbudowanym dla pruskiej Komisji Kolonizacyjnej, czyli osławionej Hakaty), w którym ja teraz mam swój gabinet. 

Na tym niesamowitym zdjęciu widać Ojca, jak na ćwiczeniach w prosektorium razem z koleżanką ze studiów preparuje ludzkie ciało. Podobno były to zwłoki osławionego Gauleitera Greisera, które po jego egzekucji przekazano do użytku Wydziału Medycznego, ale nie mam możliwości, by tę informację (pochodzącą od Ojca) zweryfikować. Chyba żeby się przyjrzeć rysom twarzy...





Moja Mama, Eugenia Biała, po wojnie skończyła Technikum Drobiarskie. Życiowe drogi Rodziców skrzyżowały się, jak już miałam okazję wspomnieć, w poznańskim klubie YMCA, znanym z doskonałych potańcówek i z tego, że grywał w nim Krzysztof Komeda. Zbyszek Kraskowski - zwany Bibą - świetnie tańczył rock-and-rolla oraz "z przytulanką", co zapewniało mu powodzenie wśród dziewczyn, choć nie należał do typu podrywaczy. Śpiewał też w chórze rewelersów Zielone Koniczynki.
6 kwietnia 1953 roku odbył się ślub Zbigniewa Kraskowskiego z Eugenią Białą, a po 11 miesiącach (62 lata temu, co do dnia...) przyszłam na świat ja. Ojciec właśnie kończył studia, a że mieszkali kątem u rodziców Mamy, chętnie skorzystał z oferty pracy w Wałbrzychu, dokąd przeprowadziliśmy się jesienią 1954 roku. Tam odbyłam edukację szkolną, pozawierałam przyjaźnie, które trwają do dziś, i związałam się uczuciowo z tym dziwnym miastem, mającym dzięki współczesnej prozie (Tokarczuk, Tryzna, Bator, Oryszyn) swoje 5 minut sławy w dziejach polskiej literatury. W 1972 roku zdałam maturę i podjęłam studia na poznańskiej polonistyce, ale do dziś czuję się wałbrzyszanką. Rodzice mieszkali tam do śmierci Ojca w 2004 roku.

sobota, 27 lutego 2016

Morawin 1954. Jamnik Czaruś



Spokojne życie, jakie toczyło się w Morawinie, ilustrują zdjęcia zawarte w kolejnym albumie fotograficznym, którego okładkę z widokiem plebanii tu reprodukuję. Jest on oprawiony w szare płótno, a obrazek namalował chyba sam ksiądz Kaingba, bo któżby inny? Stylistycznie nawiązuje ten obrazek do twórczości Bronisławy Rychter-Janowskiej (1868-1954), popularnej w epoce Młodej Polski i w międzywojniu "malarki dworków", w młodości zaręczonej z Ludwikiem Solskim.
Na zdjęciach z tego albumu nie ma, rzecz jasna, Heli, jest za to sporo ujęć z Dziadkiem - na jednym został uchwycony w momencie, gdy fotografował ze statywu dwie inne osoby. 
Oba albumy mają sporo cech wspólnych. Na przykład ustawienia postaci i sceneria, w jakiej są fotografowane. Prawie zawsze są to scenki ogrodowo-spacerowe, towarzyskie, leżakowo-wypoczynkowe. Na kilku zdjęciach pojawia się ta sama para małżeńska, która tyle razy towarzyszyła Helenie w Wiżnicy - tu widać po nich upływ lat (choć wciąż dobrze się trzymają), a pozuje z nimi mój Dziadek. Ogrody były dla niego czymś bardzo ważnym, chętnie zajmował się pielęgnowaniem roślin, a z kwiatów najbardziej lubił hodować róże. Moje ostatnie z Nim spotkanie też było wśród róż...

Ale najbardziej obfotografowany jest w tym albumie gładkowłosy jamnik Czaruś - pupil Dziadka i pani Łepkowskiej. Noszony na rękach, trzymany na kolanach, tulony. Włazi do wiklinowego koszyka, rozsiada się na elegancko nakrytym do posiłku stole, staje słupka niczym piesek preriowy czy surykatka i - jak to jamnik - doskonale wie, że w zasadzie wszystko mu wolno. Ponoć tych jamników w życiu Dziadka było kilka i wszystkie nosiły to samo imię. 
Ja też miałam w życiu dwa jamniki, ale szorstkowłose. I też było im wszystko wolno.

W związku z tym zdjęciem chciałabym natomiast zwrócić uwagę na inny szczegół - buty księdza Kaingby. Rzuca się w oczy, że są o parę rozmiarów na niego za duże, widocznie nie miał wtedy innych. Podobno nosił obuwie w rozmiarze 36. Jeden z braci pani Łepkowskiej, który po wojnie nie wrócił do Polski i zamieszkał na stałe w Anglii, przysyłał mu czasem trzewiki, które na niego pasowały.

czwartek, 25 lutego 2016

Morawin. Portret Dziadka

Pierwszą powojenną parafią ks. Kaingby był Morawin - wieś położona ok. 20 km na północny wschód od Kalisza. Trafił tam, jak się zdaje, za sprawą koligacji pani Janiny, której rodzina miała przed wojną w okolicy majątek, i od roku 1945 do 1961 pełnił funkcję administratora. Administrator właściwie niczym się nie różni od proboszcza, tyle że jest wyznaczany przez biskupa diecezji w sytuacji, gdy w danej parafii pojawi się wakans lub gdy wcześniej mianowany proboszcz nie jest w stanie wypełniać swoich obowiązków. 

Z tego okresu (rok 1948) pochodzi wykonany węglem portret mojego Dziadka, który 40 lat później, po jego śmierci, zabrał - jako jedyną pamiątkę spośród jego osobistych rzeczy - mój Ojciec. Teraz, na nowo oprawiony, wisi u mnie, przyciągając uwagę moich gości. Kiedyś, gdy żyła jeszcze moja Mama i odwiedzali nasz dom księża po kolędzie, jeden z nich spytał, kim jest ów ksiądz. - To mój dziadek - powiedziałam spokojnie i na tym się nasza rozmowa skończyła...
Niestety nie potrafię odcyfrować nazwiska artysty, który ów portret wykonał i opatrzył dedykacją: 

DROGIEMU KS. JÓZEFOWI KAING-BA Z WYRAZAMI GŁĘBOKIEGO SZACUNKU

wtorek, 23 lutego 2016

Wojenne przypadki ks. Kaingby: fikcje i fakty. Pani Janina.

W narracji Teresy Likon opublikowanej w "Gościu Niedzielnym" (zob. post z dnia 31 stycznia 2015) pojawia się m.in. taki fragment:
Wybucha wojna. Gdy w czasie jednego z kazań młodziutki ksiądz wspomina o Polsce, do jego domu wpadają gestapowcy. I choć Japonia, jako państwo Osi, jest sprzymierzeńcem Niemiec, ksiądz zostaje aresztowany jako szpieg międzynarodowy. I tak skończyło się szczęśliwie: gestapo nie wpadło na trop kryjówki mieszczącej się za jego piecem. Ocalały radio i broń pozostałe po klęsce wrześniowej. Ksiądz Józef trafia do więzień w Kozienicach, Pionkach i Radomiu. Wychodzi na wolność i ucieka do Warszawy. Dorabia jako zegarmistrz. W czasie Powstania Warszawskiego dom, w którym mieszka, zostaje doszczętnie zrujnowany. Po kilku dniach spod zgliszcz wychodzi jeden człowiek: Józef Kaing-Ba. Na rękach niesie ranną kobietę. Janina Łepkowska zawdzięcza mu ocalenie.
Na temat aresztowania ks. Kaingby przez gestapo i jego pobytu w niemieckich więzieniach wiem niewiele. W miesiącach poprzedzających wybuch wojny sprawował on funkcję kapelana w szpitalu miejskim w Kozienicach, o czym doniósł mi pan Krzysztof Zając, przesyłając również zdjęcie Kaingby z personelem tej placówki.

Aresztowanie Dziadka nastąpiło najpewniej pod koniec września 1939 roku, a zwolnienie - z niemieckiego więzienia w Radomiu, dokąd trafił po wielomiesięcznym pobycie w areszcie kozienieckim i w obozie pracy w Pionkach - jesienią roku następnego, co potwierdza przesłany mi z radomskiego archiwum arkusz więźnia.
Istotna informacja zawarta w opowieści Teresy dotyczy natomiast spotkania Dziadka z panią Janiną Łepkowską. Od osób z jej rodziny usłyszałam taką wersję, że dom na Saskiej Kępie, w którego piwnicy schronili się oni wraz z innymi mieszkańcami w czasie powstania, został istotnie zniszczony, a piwnica zasypana. Szczęśliwym trafem ks. Kaingba przebywał w tym czasie na zewnątrz i mógł sprowadzić pomoc. Po odkopaniu gruzów okazało się, że przeżyła tylko ranna pani Janina.
Od tej pory aż do śmierci mojego Dziadka byli już zawsze razem. O pani Janinie wiem niewiele, ale mam nadzieję pozyskać więcej szczegółowych informacji, gdyż jej miejsce w biografii Józefa Kaingby jest bardzo ważne. Szlachetnie urodzona, blisko skoligacona z wielkopolską rodziną Śmigielskich, przez kilkadziesiąt powojennych lat u boku ks. Kaingby pełniła rolę gospodyni, otaczając go troskliwą opieką. Ich związek nie miał w sobie nic z romansu, był za to głęboką przyjaźnią dwojga ludzi połączonych wspólnotą trudnych doświadczeń i codziennej egzystencji.
U mnie w domu mówiło się o pani Łepkowskiej per "Pani", a do mojego Ojca i do mnie odnosiła się ona bardzo życzliwie. Dla jej rodziny mój Dziadek był "wujciem Józiem". Z wojennej zawieruchy ksiądz Kaingba wyłania się więc już jako ktoś zupełnie inny od romantycznego, pełnego fantazji kochanka mojej babci Heli - stateczny duszpasterz, proboszcz w małych wielkopolskich parafiach, oryginalny z wyglądu (mawiano o nim np. "Chińczyk z Siemianic"), ale swojski w obejściu i przez to ogromnie lubiany.

sobota, 20 lutego 2016

Klub Chiński w Warszawie

To jest zaświadczenie wystawione na firmowym papierze Klubu Chińskiego w Warszawie z datą 30 kwietnia 1942 roku, w którym stwierdza się, iż pan Yang King Ba, z zawodu prawnik, jest członkiem rzeczonego Klubu, od wielu lat zamieszkałym w Warszawie i osobiście znanym podpisanemu niżej przewodniczącemu Kolonii Chińskiej w Warszawie, panu Yan Ku Bom.
Nadto dokument ów zawiera także informację, że wszystkie osobiste dokumenty pana Yang King Ba uległy zniszczeniu wskutek wybuchu wojny i obecnie stara się on o uzyskanie nowego paszportu w Ambasadzie Chin, a niniejsze zaświadczenie ma mu służyć jako tymczasowy dowód osobisty (Personalausweis).
Nie trzeba wiele przenikliwości, by się domyśleć, że dokument został spreparowany na potrzeby egzystencji księdza Kaingby w okupowanej przez Niemców Warszawie. Okazał się skuteczny, bo Dziadek okupację przeżył. Pozostaje pytanie, cóż to takiego ów Chinesischer Klub in Warschau, zlokalizowany na ulicy Fabrycznej 30/7 i dysponujący telefonem o numerze 71220. Papier, na którym napisano zaświadczenie, oraz pieczęć, którą jest ono opatrzone, wyglądają dość wiarygodnie, w przeciwieństwie do podpisu pana Yan Ku Bom, noszącego ślady odręcznej improwizacji; być może ekspertyza grafologiczna wykazałaby, iż jest to pismo samego Kaingby... Mój kolega Artur S., którego w takich wypadkach proszę o doraźną konsultację, zasugerował, że graficzny symbol słońca w czarnej obwódce widniejący w nagłówku to godło Mandzukuo - marionetkowego państwa utworzonego w roku 1932 przez Japonię na okupowanych przez nią terenach Mandżurii (w północno-wschodnich Chinach).
Nie tracę wiary, że prędzej czy później wyjaśnię tę zagadkę.

środa, 17 lutego 2016

Polscy księża pod niemiecką okupacją

Tak więc w roku 1939 Hela znalazła się w Wartegau, a ks. Kaingba w Generalnej Guberni. Nie wiem, dlaczego po wyjeździe z Wiżnicy udał się do Warszawy - może ze względu na Ludwika Solskiego, z którym chyba naprawdę czuł się blisko związany? Na pewno przez całą okupację ukrywał swoje kapłaństwo. Polscy księża byli narażeni na ciężkie represje ze strony Niemców, wielu zginęło w obozach koncentracyjnych, szczególnie dotkliwie prześladowano ich w Kraju Warty. Istnieje na ten temat bogata literatura przedmiotu (zob. np. tom Z dziejów Kościoła katolickiego w Wielkopolsce i na Pomorzu Zachodnim, pod red. S. Jankowiaka i J. Miłosza, Poznań 2004), nie będę się więc o tym szerzej tutaj rozpisywać.
Na tym zdjęciu ze zbiorów bydgoskiej Delegatury IPN stoją księża aresztowani przez hitlerowców jako zakładnicy. Wg dr. Janusza Kutty, bydgoskiego historyka, w pierwszym rzędzie są na pewno dwaj duchowni ze Zgromadzenia Misjonarzy św. Wincentego a Paulo, ks. Stanisław Wiorek CM i Jan Wagner CM. Pierwszy z nich został rozstrzelany na bydgoskim Starym Rynku 9 września 1939 roku. Jego proces beatyfikacyjny rozpoczął się w roku 2003.
Wybór przez Kaingbę Warszawy jako miejsca pobytu na czas wojny był więc ze wszech miar rozsądny. Ponoć - tak mówił mi Ojciec, a potwierdzają to inne osoby - zarabiał on wówczas na życie między innymi naprawianiem zegarków, do czego miał szczególne uzdolnienia. Sama pamiętam, że kiedykolwiek w domu zepsuł się jakiś czasomierz (zwłaszcza ręczny), odkładało się go do zawiezienia przy najbliższej okazji Wujkowi (jak już wspominałam, tak mówiłam do Niego i o Nim).
Z roku 1942 pochodzi jedyny zachowany u mnie dokument odnoszący się do okupacyjnych losów Dziadka, który wszakże więcej gmatwa niż wyjaśnia. O nim w następnym wpisie tego bloga.

poniedziałek, 15 lutego 2016

1939: koniec huculskiej idylli

Wspólne życie Heli i ks. Józefa Kaingby skończyło się w roku 1939. Nie wiem, kiedy mój Dziadek definitywnie opuścił rzymsko-katolicką parafię św. Apostołów Piotra i Pawła w miasteczku nad brzegiem Czeremoszu. Dokument wystawiony przez biskupa Jass (zob. post z 21 stycznia br.) wskazywałby na jesień 1938 roku, z tego okresu pochodzą też ostatnie datowane zdjęcia z albumu Heli. Jednak wg relacji samego Kaingby - przekazanej mi przez osobę, która pozostawała z nim w bliskim kontakcie w czasach PRL, a w ostatnich latach jego życia mieszkała z nim pod jednym dachem - latem 1939 roku przyjechał on do Warszawy i tu zastał go wybuch wojny. Być może uda mi się jeszcze ustalić te okoliczności na podstawie źródeł zachowanych w kościelnych archiwach. Na razie jednak w moich próbach rekonstrukcji biografii Dziadka lata 1939-45 stanowią lukę - o tym, co na ten temat mi wiadomo lub czego się domyślam, napiszę w następnych postach.
Hela spędziła okupację w Poznaniu. Spośród kobiet, które opiekowały się jej synem Zbyszkiem, Truda zamieszkała osobno (choć w sąsiedztwie) i zajmowała się własnym dzieckiem, niezbyt dobrze sobie zresztą z tym radząc, zaś Anastazja zmarła w roku 1942. W mieszkaniu na Dębcu zostali więc we troje - Klara, Hela i mój Ojciec, do którego właśnie docierało, że osoba, którą uważał za swą rodzicielkę, była jego babką, a ta, do której odnosił się jak do siostry, to w istocie jego matka. Czy dociekał wówczas, kto jest jego ojcem - tego nie wiem. Podobno wpadła mu przypadkiem w ręce niemiecka książka meldunkowa ze spisem lokatorów domu na Dębcu i tam wyczytał, że jest synem Heleny, a nie Anastazji, ale tę historię znam nie od niego, lecz od - żyjącej jeszcze - jego bliskiej krewnej i rówieśnicy.
Mój Ojciec nigdy nie zwracał się do swojej matki, a mojej Babci, inaczej jak po imieniu. Pewnego razu, gdy wakacyjną porą popijaliśmy wespół jakiś dobry alkohol, zapytałam go, kiedy właściwie ustalił z Helą, kim ona dla niego jest. - Wiesz - odpowiedział - chyba nigdyśmy o tym konkretnie nie rozmawiali, jakoś tak samo z siebie stało się to oczywiste.
Nie wiem, z jakiej okazji zrobiono tę retuszowaną fotografię, do której razem pozowali, ale na pewno było to w okresie okupacji, a mój Ojciec ma na niej jakieś 10-11 lat.



czwartek, 4 lutego 2016

Fragmenty sztambucha







Bydgoszcz 1928

Na zdjęciu Heleny wykonanym w mieszkaniu Anastazji Kraskowskiej i jej córek (ul. Senatorska 9) w prawym dolnym rogu widać daty roczne 1926-1928 i monogram JK, powtórzony w prawym dolnym rogu kartki w wersji z koroną. Odręczne pismo imituje druk.











Vijniţa 11/IX [1]937, g. 21

"Gdyby się złamać, gdyby zwątpić skrycie,
Nie byłoby wiosny, ni słonecznych dróg -
Więc wierzę w Ciebie - Kochana - jak w życie,
Które mi zabrać może tylko Bóg..."

Pod datą dopisek:
"I zabrał dnia 19.III.65 odeszła na wieki Hela"

We wpisach Józefa powraca skojarzenie miłości boskiej i ziemskiej, jakby w ten sposób szukał on argumentów mających uprawomocnić związek z Helą. Jedna z kart zawiera takie zdanie: "Bóg jest wszechmiłością. Kto kocha ludzi, ten spełnia najwyższe Jego przykazanie".

[Zazwyczaj w sztambuchach karty nie były zapełniane kolejno. Ta rozpoczyna sztambuch Heli, choć datowana jest dopiero na 1937 rok.]




Romania, październik 1931

Między kartkami sztambucha zachowała się zasuszona szarotka. Motyw rycerza-obrońcy i jego damy powtarza się we wpisach Józefa kilkakrotnie.

Tu również dopisek późniejszy:
"+19.III.65 skończyło się wszystko"

środa, 3 lutego 2016

Sztambuch Babci Heli

W maju i czerwcu 2015 roku w gmachu poznańskiej Biblioteki Uniwersyteckiej można było oglądać wystawę pt. Pozostań w mej pamięci. Sztambuchy - trwalniki - pamiętniki. W związku z pewną pracą naukową prowadziłam tam wówczas kwerendę czasopiśmienniczą, a że wystawa sąsiadowała z czytelnią, obejrzałam ją sobie skrupulatnie. Nabyłam też zestaw pocztówek z wybranymi stronicami owych libri amicorum - ksiąg przyjaźni. Pierwotnie stanowiły one element kultury studentów, którzy gromadzili w nich wpisy i rysunki swoich uniwersyteckich kolegów jako pamiątkę spędzonych razem lat. W wieku XIX stawały się coraz bardziej popularne wśród pensjonarek i młodych kobiet, które kolekcjonowały wpisy swoich przyjaciółek, adoratorów, krewnych. 
W mojej rodzinie sztambuchy posiadały już tylko kobiety - moja Babcia, moja Mama i wreszcie ja. Babciny, rozpoczęty, gdy miała lat 18, przechował ślady jej związku z Józefem Kaingbą aż do końca lat 30., sztambuch Mamy zawiera pamiątki z czasów szkolnych i harcerskich, a mój (prezent od Babci) w zasadzie przetrwał tylko szkołę podstawową - potem z niego wyrosłam. 
W sztambuchu Heli jest wiele wpisów autorstwa Dziadka - zaczynają się jeszcze w Bydgoszczy, we wczesnej fazie romansu, a potem są już datowane w Wiżnicy, ostatni pochodzi bodaj z 1938 roku. Nie, ostatni jest z roku 1965 i dodany został po śmierci Heli...
Wpisy są dwujęzyczne - niektóre po polsku, inne po niemiecku. Wspominałam wcześniej, że w rodzinie Anastazji Kraskowskiej używało się obu języków, Klara jako najstarsza z sióstr zaczęła naukę jeszcze w szkole pruskiej i do końca życia lepiej jej się liczyło po niemiecku (a była księgową). Niemiecki był też "sekretnym" językiem Heli i Klary - przełączały się nań, ilekroć chciały zataić przede mną treść swoich rozmów. 
Zawartość wpisów to amatorskie wiersze miłosne autorstwa Dziadka (literacko słabiutkie, niestety, ale tchnące szczerością), cudze utwory, sentencje i cytaty, wreszcie pojedyncze, zwyczajne zdania wyrażające różne emocje - miłość, tęsknotę, rozterkę. Z niektórych wynika, że były umieszczane w sztambuchu pod nieobecność Heli, co oznacza, że nie zabierała go ona ze sobą, gdy wyjeżdżała z Wiżnicy do Poznania. 
Kustoszką pamiątek po Heli i Józefie była ciotka Klara, po jej śmierci w roku 1989 trafiły one do moich Rodziców, a teraz ja się nimi zajmuję. Następny post - po którym nastąpi przerwa w prowadzeniu tego bloga do połowy lutego - będzie zawierał wybrane faksymilia ze sztambucha Heleny.

wtorek, 2 lutego 2016

Musia i Mandziuk

Jak to u zakochanych bywa, Hela i Józef mieli swoje czułe przezwiska: ona była Musią, on Mandziukiem. Skąd to wiem? Otóż ze sztambucha mojej Babci, który stanie się tematem następnych wpisów. Zanim jednak go otworzymy, pokażę jeszcze pozostałe zdjęcia z Wiżnicy, na których są oni oboje. Każda z tych fotografii jest w jakiś szczególny sposób wyjątkowa.





To jest jedno jedyne zdjęcie spośród zachowanych w moim archiwum, na którym widać TYLKO Helę i Józefa. Albo inne tego rodzaju ujęcia zostały z albumu usunięte (są w nim puste miejsca z resztkami kleju), albo kochankowie dawali się fotografować tylko w grupie i tylko w sytuacjach nie sugerujących żadnej między nimi intymności. Tu jest inaczej - symetria sylwetek, stykające się dłonie, poważne spojrzenia wprost w obiektyw aparatu wskazują, że ta kobieta i ten mężczyzna są parą.











Panie na leżakach, panowie w swobodnych pozach stojących - scenka niczym z jakiegoś wiśniowego sadu, ot wiejska kanikuła. Tej letniej aurze poddał się nawet czarno-biały kot, który zaległ w trawie w stosownej odległości od ludzi (w powiększeniu widać go wyraźniej). Moje oko kociary wypatrzyło go natychmiast.








A na odwrocie tej fotografii z górskiej wycieczki mój Dziadek napisał:
Venusy i ich pan-władca dobrotliwy
Droga Mleczna
1934









poniedziałek, 1 lutego 2016

Szum Czeremoszu

Wczorajszą niedzielę spędziłam między innymi na oglądaniu filmów o Wiżnicy na You Tubie - tych kręconych amatorsko, np. podczas wypraw wakacyjnych, i tych, które miały swoją emisję w telewizji (ukraińskiej, rzecz jasna). Zachęciły mnie one do pokazania jednak w tym blogu kilku zdjęć z albumu Heli, zwłaszcza że przecież Huculszczyzna, Bukowina, Czeremosz - to są nazwy, które w polskim imaginarium mają swoją nostalgiczną tradycję. Biesiadna pieśń o czerwonym pasie i Hucule, który z dala od swej połoniny ginie z tęsknoty - to plebejski ślad tej tradycji. A ślad literacki to proza Stanisława Vincenza. Z Wiżnicy do Słobody Rungurskiej, gdzie pisarz się urodził, jest raptem jakies 50 km.




Orzeźwiająca kąpiel w górskim strumieniu. Takich zdjęć jest w moim albumie kilkanaście, na wszystkich widać Helę i parę małżeńską w średnim wieku, która występuje także na różnych innych fotografiach.









Idylliczna letnia scena na łące czy raczej pastwisku. Również takich ujęć mam w swym zbiorze kilka, a moją uwagę zwróciła szczególnie bosonoga pasterka w półkożuszku. Ciekawe, czy znalazła się w kadrze przypadkiem, czy też poproszono ją, by tam stanęła i dodała w ten sposób (razem z krowami i stogami siana w tle) lokalnego kolorytu obrazkowi.





Spławianie drewna Czeremoszem. To bardzo efektowny widok, który i dziś można oglądać na wielu rzekach.
Tu Hela znów z tą samą parą małżeńską.










A to zdjęcie w oryginale jest niewiele większe od pocztowego znaczka, ale - rzecz zupełnie wyjątkowa - widać na nim Józefa Kaingbę i Helę w towarzystwie ich wiżnickich przyjaciół. Najwyraźniej zostało zrobione znienacka, Józef wyciąga na nim prawą rękę jakby chciał powstrzymać fotografa czy fotografkę, Hela nie jest świadoma, że ktoś ją w tej chwili uwiecznia, w związku z czym nie zdążyła się stosownie upozować.

sobota, 30 stycznia 2016

Co się właściwie zdarzyło w Wiżnicy?

Od wczoraj w moich usiłowaniach odtworzenia historii związku Heleny Kraskowskiej i Józefa Kaingby nastąpił zaskakujący zwrot, który zawdzięczam Jerzemu Danielewiczowi. Jak już pisałam, poprosiłam go o konsultację translatorską w sprawie Testimonium Copulationis, który to dokument jest mi znany od półtora roku i którego istoty nie mogłam do końca pojąć; kluczowe wszakże było dla mnie słowo copulationis. Niejako "roboczo" interpretowałam go jako świadectwo wyznania grzechu (może w ramach spowiedzi?) księdza Kaingby (tym bardziej, że znajduje się on w Archiwum Zgromadzenia Misjonarzy św. Wincentego a Paulo) - zakładając, że zajmę się nim w stosownym momencie mojego dochodzenia. 
Wstępny przekład profesora Danielewicza (sprzed dwóch czy trzech dni) w zasadzie potwierdzał moją hipotezę. Jednak przeczytawszy wczoraj mój poprzedni wpis - ten dotyczący właśnie Testimonium - Profesor skontaktował się ze mną w trybie pilnym, by skorygować swoją pierwotną interpretację, również zasugerowaną wieloznacznością słowa copulationis i całym kontekstem sytuacyjnym. Teraz, po dokładniejszym wejrzeniu w treść Testimonium i sprawdzeniu tekstu rumuńskiego (Certificat de cununie), stwierdził, że w istocie jest to wypis z księgi ślubów parafii rzymsko-katolickiej w Wiżnicy (tej, w której proboszczem był mój Dziadek!), poświadczający ZAWARCIE ZWIĄZKU MAŁŻEŃSKIEGO przez Józefa Kaingbę i Helenę Kraskowską w Wiżnicy, w dniu 18 sierpnia 1932 roku, w obecności świadków (jeśli dobrze odcyfrowujemy nazwiska): Oresta Tuschinskiego i Hieronima Poftiese (?), uwierzytelniony przez O. Hackmanna 20 sierpnia tegoż roku. Dokument opatrzony jest okrągłą pieczęcią parafii (Officul Parohial Rom. Catol. Vijniţa).
I co ja, nieszczęsna dociekliwa wnuczka Józefa i Heleny, mam o tym myśleć? Józef Kaingba do końca życia pozostał księdzem. Nigdy, przenigdy w przekazach rodzinnych nie pojawiło się nic, co miałoby jakikolwiek związek z tym Testimonium; może tylko mówiło się, że Dziadek właściwie nie miał ochoty na kapłaństwo, a jedynie tak się ułożyły okoliczności jego życia. "Wykierowano go na księdza" - taką formułę raz czy drugi usłyszałam bodaj od ciotki Klary. Na pewno w drugiej połowie życia, tej powojennej, nie tylko z losem swoim się pogodził, ale wręcz traktował go w kategoriach powołania. Ale w latach 1928-1939 był młodym, zakochanym mężczyzną!
Mam pewne hipotezy co do tego, skąd się wzięło owo Testimonium, ale zanim ich nie zweryfikuję, nie będę w tym blogu więcej pisać na ten temat.
Jako ilustrację do tego posta wybieram takie oto przedziwne zdjęcie, także z czasów wiżnickich. Hela i trzy inne młode dziewczyny są tu starannie upozowane tak, by tworzyły symetryczną kompozycję i zarazem perspektywę, która zbiega się w lustrze. A w tym lustrze odbija się sylwetka Józefa Kaingby. 

piątek, 29 stycznia 2016

Testimonium copulationis

Przebieranki przebierankami, ale Hela przede wszystkim ceniła sobie klasyczną, prostą elegancję i wiele zdjęć to potwierdza. Mogłabym jeszcze kilka kolejnych postów zapełniać jej wizerunkami, ale ma to być blog poświęcony nie mojej Babci, tylko mojemu Dziadkowi, więc na tym kończę prezentację jej różnych wcieleń i kreacji. 
Nasuwa się natomiast pytanie, w jakiej właściwie roli występowała Hela w Wiżnicy. O tym, że Kościół wiedział o wciąż trwającym jej romansie z kłopotliwym księdzem azjatyckiego pochodzenia, świadczy wspomniane w jednym z wcześniejszych postów ("W Archiwum Zgromadzenia Księży Misjonarzy") Testimonium Copulationis, przechowywane w krakowskiej teczce osobowej księdza Kaingby. Gdy zjawiłam się w Archiwum, jedno z pierwszych pytań zadanych mi przez tamtejszego Księdza Dyrektora dotyczyło moich powiązań z wymienioną tam z nazwiska Heleną Kraskowską. Informacja, że jestem wnuczką jej i Kaingby, nie zrobiła większego wrażenia na Księdzu, a nawet jakby wytworzyła między nami pewną zażyłość, którą zachęcona, zamierzam jeszcze parę razy pojawić się na Stradomskiej.
Dokument jest dwujęzyczny, po rumuńsku i po łacinie, sporządzono go na przeznaczonym specjalnie do takich celów formularzu (co samo w sobie daje do myślenia) i w zasadzie nawet osoba nieznająca - jak ja - łaciny nie powinna mieć problemów z jego zrozumieniem. Ponieważ jednak dotyczy kwestii nader istotnej dla opowiadanej tu historii, o jego przełożenie poprosiłam filologa klasycznego. Oto więc zasadniczy fragment owego Testimonium w tłumaczeniu na język polski: 

Świadectwo kopulacji / Stwierdzenie odbycia stosunku płciowego  
W księdze zaślubionych parafii rzym.-kat. Vijniţa tom IV 
strona 283

znajdują się następujące dane:

W roku tysięcznym dziewięćsetnym trzydziestym drugim

tj. 1932 w dniu 18 sierpnia mieli stosunek płciowy w Vijniţa

[tu znajdują się w równoległych rubrykach dane osobowe Józefa Kaingby i Heleny Kraskowskiej] 
 
(Sporządzone) przez O. Hackmanna
Na uwiarygodnienia powyższego niniejsze pismo poświadczające, obwarowane pieczęcią Kościoła, własną ręką podpisuję. 
Vijniţa w (dniu) 20 sierpnia 1932 

Jak rozumieć sens tego Testimonium? Czemu miało ono służyć? Jeśli to rodzaj donosu na księdza, który nie dochowuje celibatu, to dlaczego zostało zapisane w "księdze zaślubionych"? Dlaczego nazwiska Kaingby i Heleny znalazły się w rubrykach zatytułowanych "Sponsus" (narzeczony) i "Sponsa" (narzeczona)? Mam nadzieję, że niebawem znajdę odpowiedzi na te pytania, muszę je tylko zadać właściwym osobom. W każdym razie wśród wiżnickich Polaków Hela i Józef czuli się zupełnie swobodnie i nie skrywali swej zażyłości, a niektóre z tych znajomości czy wręcz przyjaźni dotrwały do czasów powojennych.

czwartek, 28 stycznia 2016

Przebieranki Heli











Na tym zdjęciu Hela wygląda trochę jak Madame Butterfly, czyż nie?




















A tu z kolei Hela Wamp...






















...i znów gejsza...























...a dla odmiany zawadiacka chłopczyca; to co ma na głowie nazywało się ponoć "amerykanka" i było noszone przez obie płcie.











I jeszcze jedna męska stylizacja Heli. Na wielu zdjęciach z Wiżnicy panie noszą spodnie, często pumpy, jak ta wysoka uśmiechnięta dziewczyna w ciemnym żakiecie. Miało to związek z aktywnym trybem tamtejszego życia: dużo pieszych wycieczek, gry i zabawy na świeżym powietrzu.
Pumpy były również ulubionym elementem garderoby księdza Kaingby, gdy nie miał na sobie sutanny. Ubierał się w nie także po wojnie.




środa, 27 stycznia 2016

Hela i jej kreacje

Mam mnóstwo zdjęć z lat 30., na których jest Hela w różnych swoich kreacjach - często sama, starannie upozowana we wnętrzu lub w scenerii naturalnej, ale jeszcze częściej są to zdjęcia grupowe, przedstawiające wciąż te same osoby, zwykle rozbawione, w nastroju piknikowym, na wycieczce górskiej czy nad rzeką. Niektóre na odwrocie są opisane ręką Dziadka - Vijniţa, rok (1934, 1935, 1936, 1938), jakieś imiona, czasem żartobliwy komentarz. Na przykład:




"Wyścigi"
(Hela pierwsza z lewej)








Mnie jednak najbardziej interesują te, na których jest wyłącznie Hela. Nie tylko ze względu na nią i na mój stosunek do niej, ale również dlatego, że robił je Dziadek - z miłością, adoracją i czułością. 




Nie da się powiedzieć, że Hela była jakoś szczególnie piękna, choć na tle swoich dwóch ewidentnie nieładnych sióstr zdecydowanie się wyróżniała. Ale miała mnóstwo wdzięku, poruszała się z gracją i umiała pozować do zdjęć, a to niemała sztuka.

Tu jest ubrana we własnoręcznie wyhaftowaną bluzkę, a we włosach ma ulubioną spinkę. Huculski folklor bardzo zainspirował jej talent hafciarski - podobnymi bluzkami obdarowała też Klarę i Trudę, ale na nich tak ładnie one nie wyglądały.













Z cyklu zdjęć "Hela na ludowo" wybieram jeszcze to w ogródku przy płocie, w innej bluzce ozdobionej wspaniałym haftem i w równie efektownej spódnicy. Babcia spogląda na swojego fotografa zalotnie, z charakterystycznym półuśmiechem - na żadnym ze zdjęć nie widać jej szeroko roześmianej.














I ostatnie (na dziś) zdjęcie Heleny-Hucułki, tym razem we wnętrzu, z tą samą spinką we włosach i niezmiennym półuśmiechem.

Wiem, strasznie sentymentalne są te moje komentarze, ale oglądanie tych zdjęć zawsze mnie tak nastraja. 

W następnych postach będą inne, już nie ludowe kreacje Heleny - specjalnie dla moich Drogich Koleżanek.

poniedziałek, 25 stycznia 2016

Rumunia, idylla huculska

Związek księdza Kaingby ze Zgromadzeniem Misjonarzy św. Wincentego a Paulo bynajmniej nie wygasł z chwilą formalnego zwolnienia go ze ślubów misyjnych. Marzenie o wyjeździe na daleką, egzotyczną misję zapewne od młodych lat mu towarzyszyło, lecz zamiast do Ameryki Południowej czy Chin (czy miał nadzieję odnaleźć tam swą rodzinę?) został skierowany do Rumunii, a właściwie tuż za granicę polsko-rumuńską (zob. post "Wiżnica, relacja pierwsza").
Spędził tam prawie całe lata trzydzieste jako proboszcz parafii rzymsko-katolickiej w Wiżnicy. Pod koniec października 1938 roku biskup diecezji Jassy wystawił mu zaświadczenie takiej mniej więcej treści:
Niżej podpisany biskup Jass poświadcza, że wielebny ksiądz Józef Kaing-Ba z Polski pracował przez 7 lat w parafii Vijnita administrowanej przez moją diecezję i teraz chce odejść z diecezji do Polski; wystawiam to świadectwo, które zwalnia go od ekskomuniki, obmowy lub zawieszenia, by mógł celebrować Mszę świętą.
Nie wiem, czy tekst powyższy to jakaś ustalona formuła przyjęta w kościelnych procedurach, czy też zredagowany został na potrzeby tego konkretnego przypadku. Wbrew temu, co wypisywali autorzy relacji, które przytaczałam w trzech kolejnych postach z Wiżnicą w tytule (z grudnia 2015), mój Dziadek wcale nie pędził tam samotnego żywota. Przeciwnie, zarówno fotografie z tego okresu, jak i pewne świadectwa pisane wskazują, że towarzystwa mu nie brakowało. Hela odwiedzała go regularnie i teraz przez kilka kolejnych dni będę tu przywoływać różne pamiątki tych wizyt. Dziś kartka pocztowa, jaką wysłała do swojej siostry Trudy 4 grudnia 1934 roku.
Podpis na pocztówce głosi: "Idylla huculska nad Czarnym Czeremoszem". A oto, co pisze Hela:

Kochana Truda!
Jestem obecnie w Kosowie i pozostanę do piątku. Paczkę wysłaliśmy z Kut. Jeżeli chcesz zrobić przyjemność J. i ponieważ karty są bardzo drogie możesz mu przysłać małą paczkę i włożyć jedną serwulatkę i te cukierki miętowe które miałam na podróż. J. nie wie, że do Ciebie piszę, a to na święta najwięcej sobie życzył i byłaby to przyjemna niespodzianka. Czy Twoja suknia już uszyta? Bo moje tu się szyją, ta czarna jedwabna i jedna wełniana niebieska. My jeszcze przed świętami wyślemy paczkę. 
Napisz znów długi list. Całuję i pozdrawiam Wszystkich w domu
                                       Hela
Serdeczne pozdrowienia dla Panny Zosi i Halinki.
Takich kartek musiało być więcej, ale zachowała się tylko jedna. Jej treść, choć tak banalna, wiele mi mówi o ówczesnym życiu mojej Babci: o tym, że związek z księdzem Kaingbą stał się dla niej i dla jej bliskich czymś najnormalniejszym w świecie, że codzienność w Wiżnicy niewiele się różniła od codzienności w Poznaniu czy w Bydgoszczy, że oboje z Dziadkiem lubili miętówki, a on poza tym - serwulatkę. (Co do serwulatki, a konkretnie "serwulatki z chabaniny", to ze Słowniczka bydgoskiego https://bydgostiana.wordpress.com/slowniczek-bydgoski/ dowiedziałam się, iż jest to sucha kiełbasa z koniny).
No i te suknie, nieustanny przedmiot zainteresowania i troski Heli! Kilka z nich postaram się tu niebawem pokazać.


sobota, 23 stycznia 2016

Dom na Dębcu

Ten dom na Dębcu, w którym zamieszkały Anastazja, Klara, Truda i Hela z synkiem, był wówczas nowiutki - w trójkątnym frontoniku pod dachem widnieje rok budowy: 1930. Dziś stoi przy ulicy Opolskiej, wówczas była to ulica Świerczewska. Zajmowany przez nie lokal na drugim piętrze musiały dzielić z jeszcze jedną rodziną, ale stosunki sąsiedzkie w całej kamienicy były bardzo przyjazne, do tego stopnia, że gdy na początku lat 60. Klara i Hela przeprowadziły się na wildecką ulicę Kosińskiego (znów jeden duży pokój, wspólna kuchnia i łazienka), to owa rodzina przeprowadziła się razem z nimi. Na sporym podwórku toczyło się życie towarzyskie, a pobliska Dębina była celem spacerów.
Nie wiem dokładnie, co porabiał mój Dziadek zaraz po opuszczeniu Raczkowa.  Podobno, tak jak w Bydgoszczy, odbyło się to w aurze skandalu. Podobno - tak głosi rodzinna plotka - czas jakiś ukrywał się "w cywilu" właśnie tu na Dębcu, gdzie, znów podobno, odnaleźli go jacyś księża-wysłannicy i, jak wynika z listu ks. Leńki, sprowadzili na łono Kościoła. Jeśli to prawda, był to jedyny okres, który Hela, on i ich syn spędzili razem. Moje własne dzieciństwo jest silnie związane z tą kamienicą, z jej mieszkańcami, ze stacją kolejową Poznań-Dębiec, z cmentarzem Bożego Ciała na ulicy Bluszczowej, gdzie wtedy pochowana była tylko prababcia Anastazja, a teraz w tym samym grobie spoczywają jeszcze Hela, mój Ojciec i moja Mama. Tak jak Ojciec w czasach swego dzieciństwa, ja też chodziłam z Helą i Klarą do Dębiny, tak jak on bawiłam się na podwórku pod dużym drzewem o rozdwojonym pniu, sypiałam na tych samych żelaznych łóżkach z mosiężnymi gałkami (dziś stoją w naszym wiejskim domku letnim), przy tej samej dębowej szafie i szyfonierce. Gdy piszę te słowa, mam nad głową ścienny drewniany zegar z wahadłem, którego głośne tykanie i wybijanie godzin odmierzało tam czas. Niestety już nie chodzi.

piątek, 22 stycznia 2016

Dziś Dzień Dziadka...

...ale dla mnie właściwie cały rok 2016 będzie Rokiem Babci i Dziadka.
Ponieważ jednak staram się opowiadać tę historię w miarę chronologicznie, to teraz przyszedł czas na kolejny list do Najczcigodniejszego Księdza Wizytatora zachowany w Archiwum Zgromadzenia Misjonarzy w Krakowie. 
Autorem jego był - o ile dobrze odcyfrowuję podpis - ksiądz Józef Leńko, datowany zaś jest w Poznaniu, dnia 21 grudnia 1930 roku i zaczyna się od "najszczerszych życzeń zdrowia wszelkich pomyślności i obfitego błogosławieństwa Bożego", zasyłanych z okazji nadchodzącego Bożego Narodzenia i Nowego Roku. Reszta to krótkie doniesienia o różnych aktualnych sprawach, wśród których jest i wątek ks. Kaingby (tu po raz pierwszy i jak dotąd jedyny w znanych mi źródłach międzywojennych nazwisko Dziadka pisane jest łącznie; taka pisownia przyjmie się w Polsce Ludowej):
Ks. Wizytator pozwoli, że doniosę pokrótce o losach Ks. Kaingby, którego Ks. Biskup Laubitz zasuspendował. Na jego probostwie doszło do powiększenia społeczeństwa [podkr. moje - EK]. Jedni posądzali, że to on był powodem. Doniosło się to do Biskupa. Inni zaś twierdzą, że Ks. Kaingba stał się tylko ofiarą swojej nieostrożności, przyjmując na gospodynię matkę z córkami, złego życia, o czem nie wiedział.
Finezja tej frazy - "doszło do powiększenia społeczeństwa" - musi budzić podziw dla językowej inwencji nadawcy listu, chyba że był to przyjęty w kręgach kościelnych eufemizm informujący o narodzinach nieślubnego księżowskiego dziecka. Pomówienie Anastazji i jej córek o to, że były one "złego życia", to zwykła niegodziwość podyktowana chęcią wybielenia osoby duchownej i nie warto się nad nią rozwodzić. Fizyczne podobieństwo między moim Ojcem i moim Dziadkiem było tak ewidentne, że wyparcie się więzów krwi nie wchodziło w grę, nie sądzę zresztą, by Kaingba kiedykolwiek brał to pod uwagę. Każdy, kto widział tych dwóch śniadoskórych mężczyzn razem, musiał się domyślić, co ich łączy.
W kolejnym liście do Wizytatora, z 17 stycznia 1931 roku, ksiądz Leńko zawiadamiał: 
Donoszę Przewielebnemu Ks. Wizytatorowi, że ks. Kaing-Ba [tu pisownia rozłączna - EK] znajduje się na probostwie w Obrzycku u Ks. proboszcza [Pawła - EK] Dziubińskiego. Zajął się nim Ks. [Julian - EK] Wilkans tutejszy dziekan wojskowy. Według opowiadania Ks. Wilkansa wszystko jest obecnie na najlepszej drodze i że nawet Ks. Kaing-Ba oświadczył, że chętnie wróciłby do Zgromadzenia i nawet pojechał do Chin.
Dla zneutralizowania niemiłej (przynajmniej dla mnie) wymowy tych fragmentów, które w dodatku wypadło mi przytaczać w Dniu Dziadka, zamieszczam także zdjęcie Babci Heli z synkiem Zbyszkiem w mundurku zucha - chłopiec ma tu już więc co najmniej 8 lat (do zuchów należały dzieci w przedziale wiekowym 8-11). Nie wiem, jak trafiło ono do krakowskiej teczki z aktami personalnymi Kaingby, ale bardzo się na jego widok ucieszyłam. Dla obojga moich Rodziców harcerstwo stanowiło ważny element ich dzieciństwa i młodości, choć poznali się poza nim, w poznańskim klubie YMCA.

czwartek, 21 stycznia 2016

Mój Ojciec, Eurazjata

Mój Ojciec, Zbigniew Kraskowski, był więc euroazjatyckim mieszańcem, ale w niewielkim stopniu wpłynęło to na Jego poczucie tożsamości. 
Sam raczej nie zastanawiał się nad własnym egzotycznym wyglądem, a w swoim otoczeniu zawsze budził pozytywne uczucia - i jako maluch, i jako dorosły. Ta akceptacja sprawiła, że osobliwe pochodzenie nigdy nie stanowiło dlań problemu, a już na pewno nie było źródłem jakichkolwiek kompleksów.
W historii mojej Babci, mojego Dziadka i mojego Ojca chyba najbardziej podoba mi się to, że nie jest ona traumatyczna. Oczywiście te kilka lat - od zawiązania się romansu i przyjścia na świat dziecka do ustabilizowania sytuacji wszystkich trojga - obfitowało w momenty trudne i dramatyczne. Kiedy myślę, jak mogła się czuć Hela w zaawansowanej ciąży, w trakcie porodu i tuż po nim, w zapadłej wsi, jaką - powiedzmy sobie - do dziś jest Raczkowo, w najokrutniejszym (T.S. Eliot) miesiącu kwietniu, to naprawdę pełna jestem podziwu, że po takich doświadczeniach zachowała w sobie tę ogromną radość życia, którą w niej pamiętam. Na tym zdjęciu, wśród wyhaftowanych własnoręcznie poduszek, wygląda jak każda inna szczęśliwa młoda matka, choć może odrobiny smutku można się w jej twarzy dopatrzyć. Za to Ojciec mój w dzieciństwie smutku nie zaznał ani trochę - sam będąc już dorosłym przyznawał, że prababcia Anastazja - na którą mówił Ma - i jej córki spełniały wszystkie jego zachcianki, w związku z czym niewiele brakowało, by wyrósł na domowego despotę. Ale tak się nie stało, natomiast fakt, że od początku otaczał go taki bujny żeński żywioł, nie tylko wpłynął chyba później na wybór zawodu (ginekolog-położnik), ale także na wyrażane często przekonanie o generalnej wyższości kobiet nad mężczyznami. Ja i On wprost przepadaliśmy za sobą. Zmarł w maju 2004 roku wskutek powikłań po operacji by-passów, przeprowadzonej zresztą przez niedawnego ministra zdrowia.

środa, 20 stycznia 2016

PeWuKa

Ksiądz Kaingba opuścił Bydgoszcz latem 1928 roku i pod koniec października był już w Raczkowie. Hela pozostała w Bydgoszczy. Mój ojciec urodził się 3 kwietnia 1930 roku w Raczkowie. Próbując zrekonstruować logistykę ich spotkań między tymi datami, natrafiłam właściwie tylko na jeden ślad, ale jakże wymowny...
...te oto dwa profile misternie wycięte z czarnego papieru i naklejone na bardzo już dziś pożółkłe kartoniki z napisem "Pamiątka  Powszechnej Wystawy Krajowej. Wykonał F. J. Ostrzecha - Poznań 1929". To niesamowite, jak dokładnie uchwycone w nich zostały rysy Heli i Józefa.
Jest to jedna z najbardziej wzruszających pamiątek, jakie pozostały mi po obojgu - mojej Babci i moim Dziadku. Znalazłam je dość późno, po śmierci mojej Mamy w grudniu 2012 roku, przeglądając najprzeróżniejsze fotografie - dawne i współczesne - zgromadzone bezładnie w dużym pudle i schowane w jej szafie. Większość zdjęć po Helenie zachowała się w dwóch starych albumach, ale niektóre zawieruszyły się w tymże pudle i teraz dopiero oglądam je uważnie, posługując się szkłem powiększającym, bo często są niewielkiego rozmiaru i trudno rozpoznać uwiecznione na nich osoby.
Powszechna Wystawa Krajowa w roku 1929 odbywała się na terenie Międzynarodowych Targów Poznańskich i trwała od 16 maja do 30 września. Zorganizowano ją dla uczczenia dziesięciolecia niepodległości i w tym czasie - tu sięgam do Wikipedii - zwiedziło ją około 4,5 miliona osób. Wśród nich - tych dwoje.
PeWuKa była świetnym pretekstem do zaaranżowania spotkania - zwiedzenie jej było nieomalże patriotycznym obowiązkiem. Myślę jednak, że Heli i Józefowi musiały pomagać jakieś osoby trzecie, może Klara towarzyszyła swojej młodszej siostrze i była wtajemniczona w sekretny plan? Pamiętam, że moja Ciotka i mój Dziadek odnosili się do siebie zawsze z wielką sympatią i z niejaką poufałością - on nazywał ją niemieckim zdrobnieniem "Klarchen", co niezbyt pasowało do jej sporej postury. W ogóle chyba wszystkie Kraskowskie darzyły Kaingbę - bądź co bądź sprawcę ich niemałych kłopotów - serdecznością i ciepłem. 
Hela musiała zajść w ciążę pod koniec czerwca lub na początku lipca 1929 roku. Jakoś dziwnie pewna jestem, że zdarzyło się to podczas wycieczki do Poznania na PeWuKę...

wtorek, 19 stycznia 2016

Buchowscy z Raczkowa

Z Raczkowem związany jest ród Buchowskich, tamtejszych właścicieli ziemskich. Wywodzi się z niego mój uniwersytecki kolega, profesor Michał Buchowski (z Buchowic, herbu Sas), antropolog kultury. Z nim to spotykam się czasem w pociągu EuroCity na trasie Poznań-Rzepin-Poznań, gdyż obojgu nam zdarza się prowadzić zajęcia ze studentami w słubickim Collegium Polonicum. W drodze powrotnej, utrudzeni dydaktycznym wysiłkiem, zasiadamy niekiedy w wagonie Warsu i popijając piwo, gawędzimy o sprawach różnych.
I otóż razu pewnego zdarzyło się, że zaczęłam opowiadać Michałowi o moim Dziadku. Był to okres (mniej więcej półtora roku temu), kiedy po swoich sześćdziesiątych urodzinach doszłam do wniosku, że "kto, jeśli nie ja, kiedy, jeśli nie teraz" ma spisać historię Józefa Kaingby i Heleny Kraskowskiej, więc póki co próbowałam swych sił w narracji ustnej. Michał słuchał z uwagą, aż nagle rzekł: - Słuchaj, a czy ten twój dziadek nie był przypadkiem księdzem w Raczkowie?
Od słowa do słowa okazało się, że mój kolega z rodzinnych przekazów znał opowieść o księdzu Chińczyku z Raczkowa, który uwiódł służącą i miał z nią dziecko, skutkiem czego musiał opuścić parafię. Hela oczywiście żadną służącą nie była, choć - jak już wspominałam - jej matka Anastazja prawdopodobnie przez krótki czas pracowała jako gospodyni księdza Kaingby. Bardzo uradowani tą koincydencją postanowiliśmy z Michałem przy okazji wybrać się  razem do Raczkowa (jego rodzina ma tam okazały grobowiec), ale na razie tego planu jeszcze nie zrealizowaliśmy.
I tyle tylko w tej dzisiejszej dygresji z teraźniejszości chciałam napisać, upewniwszy się najpierw, że prof. Buchowski nie ma nic przeciwko temu.